Jestem spokojny o amerykański hip-hop. W 2011 r. przypomniał swoją chwalebną przeszłość, pokazał mocną teraźniejszość, a co najważniejsze, udowodnił, że ma przyszłość. Oczywiście wolałem, kiedy bezguście rozczulająco manifestowało swą obecność w postaci panter na maskach Rollsów, a nie kryło się za dziełami sztuki i apaszkami za 400 dolców. Żałuję czasów, w których debiutanci mieli jeszcze kręgosłupy, horrorcore nie został sprzedany hipsterom, zaś żaden dzieciak w szerokich spodniach nie miał pojęcia kim jest David Guetta. Ale to nie wróci. Tak jak nie wróci Ślizg - jego resztki są zresztą na Popkillerze i w Streetmagu, a nie w cokolwiek pociesznym połączeniu Naszej Klasy, komuny gejowskiej i Salonu 24 z "eu" po kropce.
Nie ma jednak co pluć żółcią, gdyż - zwłaszcza w Polsce - to był naprawdę świetny rok. Chyba najlepszy od czasów solówek gwiazd Asfaltu i wyprzedzających swoje czasy eksperymentów Blendu. Mamy underground - Tusz na Rękach czy Haju pokazują, że wreszcie odpowiednio dojrzały. Mamy overground. Mamy rookies, inicjatywy, które pozwalają ich odnaleźć (Młode Wilki Popkillera) oraz wydawców gotowych tych kotów wydawać. Mamy też weteranów, z kolanami sprawniejszymi od tych Vince'a Cartera i łokciami, których nie powstydziłby się Bruce Bowen.
Ale kończymy z tym wstępem. Bo dobre typy bronią się same. Bo dobry ranking nie potrzebuje reklamy. To nasza gra i uwaga - wygraliśmy.