Muflon - Pisanki Freestyle'owca #2: W sidłach beki
W ostatnich tygodniach internetową debatę dotyczącą kultury zdominował wątek Warsaw Shore, czyli ekipy powołanej w celu sformułowania małomiasteczkowej antytezy dla Mensy. Nie chcę się tu zagłębiać w szczegółowy opis samego programu, ani w przekrój reakcji jakie wzbudza. Natomiast chciałem przyznać się, że jak wielu z was, jestem wiernym widzem tego programu. Do tej pory w dziedzinie uczestnictwa w życiu kulturalnym, trzymałem się szlachetnej i stojącej w zgodzie z egzystencjalnym podejściem do życia zasady, że tych spośród jego przedmiotów, które uważam za szkodliwe, podłe czy zwyczajnie głupie – nie tykam. Często słyszałem od znajomych, że "no tak, ja czytam pudelka, ale to dla beki", albo "no, oglądam Pamiętniki z wakacji, ale to tak nie na poważnie". Stawałem wówczas na rażącym swoją powagą stanowisku, że powód jest tu nieważny; tak czy siak, czytasz/oglądasz, więc wspierasz badziew, ergo przyczyniasz się do upadku kultury.
Podobne przesłanie, w którymś z wywiadów zawarł kiedyś Mes, więc kiedy któregoś razu podczas wspólnej pociągowej podróży na jakąś imprezę zobaczyłem, że wraz z chłopakami z Alkopoligamii przeglądają jakieś Bravo, czy coś w tym stylu (chłopaki mieli zwyczaj, nie wiem czy wciąż praktykowany, że na dłuższe podróże zaopatrywali się w tego typu prasę, aby móc zabić czas w podróży śmiejąc się z jej zawartości), spytałem go jak to się ma do jego deklaracji o niewspieraniu tego typu dóbr kulturowych. Mes odpowiedział mi wówczas, że każdy ma prawo do odrobiny hipokryzji, co – piszę to bez ironii - wydało mi się sensownym wytłumaczeniem. Sam też znalazłem wentyl dla mojej, do tej pory brutalnie głodzonej - przynajmniej na tym polu - hipokryzji i teraz za jej cierpliwość spotyka ją zasłużona nagroda w postaci możliwości wyjścia na powierzchnie przy okazji pojawienia się takiego dzieła jakim jest Ekipa z Warszawy. Moja hipokryzja może poczuć się teraz jak panisko, zasłużyła na taką ucztę.
Wielu nie wytrzymuje konfrontacji z tym program ze względu na ponoć niezwykłą irytację jaką wzbudzają jego bohaterowie, ale mi ten problem jest obcy. Owszem, jak pewnie każdy przeciętnie rozgarnięty człowiek, borykający się z gamą egzystencjalnych problemów, po cichu zazdroszczę im intelektualnego stanu nieważkości, wynikającego z braku obciążenia nieco bardziej abstrakcyjnymi problemami niż tylko tymi, które kreują zagwozdki dotyczące ewentualnego "szpachlowania". K. Varga bardzo zgrabnie podsumował to, co nazwałem tu nieważkością pisząc, że brak refleksji jest najwyższym stopniem wtajemniczenia. Ale jednak, pomimo tej zazdrości - ze względu na pewne ekstremum tego zjawiska, jego karykaturalność - nie jestem w stanie się na nich złościć, bo odbieram ich jako pewne dyskotekowe archetypy zlepione z XXI-wiecznych przywar, chodzące hiperbole, a nie ludzi z krwi i kości.
Pewnie zastanawiacie się dlaczego o tym w ogóle piszę. Przecież z hip-hopem nie ma to wszystko za wiele wspólnego, a informacja, że jechałem kiedyś pociągiem z Mesem też raczej nie jest dla was newsem roku. Jednak ten cały wstęp zmierza ku szerszej refleksji dotyczącej współczesnego, myślę, że można powiedzieć – pokoleniowego modelu partycypacji w kulturze. Coraz większy obszar naszej aktywności w tej dziedzinie zajmuje coś, co niekiedy jest określane mianem "lol-kontentu". Coraz częściej zamiast rozglądać się za przedmiotami, które nas wzruszają, pobudzają intelektualnie, ekscytują itd., sięgamy po te, które wywołują naszą radość poprzez stymulowanie ośrodków odpowiedzialnych za poczucie żenady. Nie wiedzieć kiedy to się stało, ale nagle okazało się, że wszyscy dookoła to wielcy ironiści. Rozrost potęgi zjawiska jakim jest kpina (któremu, co oczywiste, dynamikę nadał fakt powszechnej anonimowości jaką zapewnia internet), niejako wpędza nas w tę pozycję, ze względu na jej wygodę. Gdy wszyscy wokół nas nieustannie kręcą sobie bekę ze wszystkiego, niebezpiecznie jest angażować się zanadto w inny sposób przeżywania. Nigdy nie wiadomo czy pisarz, którym się jaracie, dla grupy ziomków, z którymi właśnie przyszło wam gadać, nie jest już nowym Paulo Coelho (taka dygresja: śmianie się z tego pisarza już się tak zbanalizowało i spowszechniało, że można zaryzykować tezę, że śmianie się z Paulo Coelho jest nowym Paulo Coelho. uważajcie!), także w dużo bardziej komfortowym położeniu stawia nas śledzenie np. "Miłości na bogato". Refleksja płynąca z obcowania z tym programem, sprowadzająca się do zasadnego "beka z tych leszczy", jest bezpieczna i można śmiało ją wrzucić na swoją facebookową tablicę bez obaw, że ktoś oskarży nas o płytkość czy słaby gust.
Producenci programów telewizyjnych, czy mówiąc szerzej, kreatorzy współczesnej kultury komercyjnej, dostrzegają ten trend i szybko reagują, dostosowując się do niego. I tak samo jak mnożą się programy typu script-doc, gdzie amatorszczyzna wypiera profesjonalizm, urzekając widzów pseudoswojskością, gdyż rzekomo aktor-amator w swojej nieudolności wydaje się prawdziwszy niż aktor, który ową prawdę w sposób sprawny imituje (jakby wszystkich nagle dopadł Baudrillardowski lot: symulacja zdaje się ludziom bardziej rzeczywista niż rzeczywistość), tak coraz częściej producenci będą tworzyć programy, które udają poważne, ale tak naprawdę ich prawdziwym sensem jest wywoływanie prześmiewczych reakcji. To już się dzieje. Nie pamiętam gdzie, ale czytałem, że jednym ze scenarzystów owej "Miłości na bogato" jest stand-uper Przemysław Pilarski. Sugeruje to, że wiele przypadkowych, wydawałoby się, lapsusów, które wypowiadają nieporadni bohaterowie tego show, to wcześniej przygotowane, ukryte gagi. Nie mam też wątpliwości, że sporo niby dramatycznych zdarzeń mających miejsce w Warsaw Shore, to wyreżyserowane zagrywki realizatorów tego dzieła, którzy pod pozorem zagęszczania akcji, kreują komizm.
Niewątpliwie to samo pokolenie, które jest katalizatorem lol-kontentowej rzeczywistości, jest też głównym odbiorcą rapu i kreatorem jego popularności. Internet to przestrzeń beki, a zarazem jedyne istotne medium z punktu widzenia hip-hopowców. Oba te światy przenikają się non-stop. Może się mylę, ale nie wydaje mi się, żeby w innych subkulturach działało to tak samo. Nie sądzę np. żeby najpopularniejszą stroną metalowców była ta, która skupia się na newsach typu "wokalista zespołu Zabij Mnie Nietoperzem nazwał basistę Szwagra Belzebuba fają". Nie sądzę też, że jeden nieudany wykon jakiegoś reggae grajka doczekał się stu youtube'owych przeróbek wzorem tego, co stało się ze starym freestyle'em Eldoki. Na taką skalę bekę kręci się tylko w tym środowisku.
Oczywiście w zdecydowanej większości beka ta ma wymiar kpiny, gnojenia; przedmiot z którego się śmiejemy nie jest darzony szacunkiem. Śmiejemy się z niego, a nie z nim. Tak było z poliglotą Lechem Rochem Pawlakiem, który najedzony słoikiem dżemu obwieszczał, że wena jest własnością king-konga. Tak jest z Pikejem, który stawia człowieka chcącego napisać rzetelny felieton w trudnym położeniu, bo rzetelność wymaga pisania tylko prawdy, a zarazem starania się unikania prostackiego obrażania. A z Pikejem jest taki problem, że trudno pisać o nim prawdę, przy tym go nie obrażając. Tę triadę uzupełnia Bonus BGC, ale o nim nie chcę pisać, bo wydaje mi się, że to człowiek borykający się z poważnymi problemami.
To hip-hopowe szyderstwo jest wszechobecne. Strona na "g" ma się świetnie, mnożą się facebookowe fanpage'e skupiające się na wyśmiewaniu różnych aspektów hip-hopowej branży (jak choćby mistrzowskie "raperzy zacierają ręce" albo "rap dosłownie"), a rozpoznawalność Pikeja czy Bonusa BGC, choćby miała być przelotna, teraz dorównuje tej Sokoła czy Tedego. Drwina jest piątym elementem polskiego hip-hopu, przez co coraz trudniej cokolwiek potraktować poważnie. Można się wręcz tą szyderą w końcu po ludzku zmęczyć.
Pisałem parę akapitów wcześniej o tym, że kreatorzy współczesnej rozrywki coraz częściej oszukują ten nowy typ odbiorcy, robiąc niby to poważne czy rozrywkowe programy, których bohaterowie już w założeniu, choć pod pozorem innych działań czy zadań, mają stawać się pośmiewiskami. Ciekawi mnie kiedy na podobny pomysł wpadnie ktoś działający w ramach hip-hopu, nawet pomijając aspekt kamuflowania prawdziwych intencji. Chodzi mi tu o dostrzeżenie możliwości zrobienia kariery w tym żądnym beki środowisku w oparciu o zasadę "śmiej się ze mną, a nie ze mnie". Wydaje mi się, że można by zbić niezły kapitał tworząc coś na wzór Figo-Fagot, czyli zespołu, który w wyjątkowo sprawny sposób parodiuje disco-polo i zyskał uznanie tak odbiorców tego nurtu, jak i społeczności studenckiej czy licealnej. Myślę, że świadomy pastisz, który oparłby się na solidnej bazie, którą byłby dobry raperski warsztat (flow, technika, wiedza o hip-hopie) i nieamatorskiej warstwie muzycznej, które poprzedzałyby jawnie prześmiewczą treść, mógłby zakończyć się sporym sukcesem komercyjnym.
Poniekąd w tej formule próbowała się realizować Grupa Operacyjna, tyle, że Mieszko to żaden raper, a poziom jego żartu szybko przeprowadził tę formację na ulicę Śmiejemy się z was lamusy, a nie z wami. Po necie krążą przeróbki polskich klasyków w stylu "Nie bój się plamy na swetrze" (doskonale parodiująca utwór WWO), czy "Nie taki sos miał być" (to z kolei przeróbka Molesty, choć już nie aż tak dobra), które cieszą się sporą ilością wyświetleń. Goście odpowiedzialni za drugą z wspomnianych przeróbek próbowali pójść za ciosem i robili kolejne, ale już nie powtórzyli swojego sukcesu. Do spełnienia wyliczonych przeze mnie wymagań brakuje im jednak warsztatu; nie da się w nieskończoność opierać na patencie dukania przerobionych (często koślawo) wersów.
Najbliżej realizacji tego konceptu jest Letni Chamski Podryw, który oparł swoją działalność na parodiowaniu amerykańskich hitów pop-rapowych i zdaje się, że wciąż jeździ po Polsce koncertując ze swoim materiałem. Piszę "najbliżej" dlatego, że jednak rodzaj utworów, które zespół ten przerabia trudno klasyfikować jako czysty hip-hop. Wciąż do zagospodarowania jest przestrzeń dla rdzennie hip-hopowych prześmiewców. Wystarczy spojrzeć na przykład Sowy, który ze swoim bangerem "Dziś w klubie będzie bang" wystąpił na scenie Śląskiego Rap Festivalu, u boku Ostrego, Hadesa, czy Zeusa. Wielu "poważnych" raperów przez lata nie zasłużyło na taki zaszczyt, jakim jest występ na największej śląskiej imprezie, a tu wystarczyło jedno zblazowane "bang". Także raperzy wysyłający zwrotki na wszystkie możliwe konkursy od "Pompuj Rap" po "Orlen Wybieramy Rap Gwiazdę" śniąc o szybkiej karierze, może zamiast wymyślać kolejne odtwórcze hashtagi, pomyślcie o bezkresie targetu bekowego rapu. W końcu why so serious?
*****
Kuba "Muflon" Rużyłło - najbardziej utytułowany polski freestyle'owiec (m.in. dwukrotny - w 2006 i 2008 - zwycięzca najbardziej prestiżowej imprezy wolnostylowej w Polsce – WBW), oprócz tego dziennikarz radiowy i raper. Od października 2009 prowadzi (razem z Puociem) w Akademickim Radio Kampus audycję "Rap Sesja", w 2013 roku obronił również pracę magisterską pod tytułem "Polityka w tekstach i postawach polskich raperów w latach 2000-2013", obecnie pracuje nad swoim debiutanckim studyjnym albumem w szeregach Aloha Entertainment. Znany z błyskotliwego, ciętego języka, uszczypliwości i krytycznego, szerokiego spojrzenia na różne zjawiska - to samo, co pomogło mu odnosić sukcesy na bitwach freestyle'owych i wbijać celnie "szpile" kolejnym rywalom powinno być również jednym z atutów jego cyklu felietonów na popkillerowych łamach.
foto: Tomek Karwiński
grafika: Przemek Wiszniewski