Beastie Boys wspominają punkowe początki - fragment książki
Już 22 listopada na półki w księgarniach w całej Polsce trafi "Księga Beastie Boys", nazwana jedną z najlepszych książek roku według Rolling Stone, The Guardian i Paste!
A co w środku? 574 strony, mnóstwo niepublikowanych wcześniej zdjęć, książka kucharska szefa kuchni zespołu Roya Choi, powieść graficzna, mapa Nowego Jorku związana z Beastie Boys, playlisty składanek, utwory autorstwa gości i wiele innych niespodzianek. To wszystko okraszone opowieściami dwóch członków zespołu – Michaela Diamonda i Adama Horovitza. Za polskie wydanie tej hip-hopowej perełki odpowiada Wydawnictwo SQN, znane z autobiografii Rahima czy Krzysztofa Kozaka. „Księgę Beastie Boys” możecie kupić w przedsprzedaży na https://zakupywsqn.pl/QSsH5
Jeśli chcecie poczuć klimat całości to na smaczek mamy dla Was ekskluzywnie i przedpremierowo fragment książki, w którym Beastie Boys opowiadają o swoich punkowych początkach:
"Bycie punkiem oznaczało brak przyjaciół w szkole. Człowiek wyglądał jak dziwadło, nosił niedopasowane, wymiętoszone i pomalowane koszule kupione w sklepach z używaną odzieżą, a w uszach miał agrafki. Często stawał się obiektem drwin. Mieszkałem w pobliżu Planetarium Haydena, mieszczącego się przy Central Park West, i przechodziłem obok niego w drodze do stacji metra na 81 ulicy. W piątkowe wieczory w planetarium organizowano pokazy laserów połączone z odsłuchem albumu Dark Side of the Moon Pink Floyd. Muzyce towarzyszyły lasery. (PS. Wciąż to organizują). Gdy w piątkowy wieczór chciałem dotrzeć do metra, by pojechać na jakiś koncert, musiałem przejść obok planetarium, przy którym zbierały się spore grupki jarających kolesi ubranych w dżinsowe bezrękawniki z grafikami Pink Floyd naszytymi na plecach. Natychmiast rzucano we mnie tekstami w stylu: „Hej, cioto!”. Kilka razy nawet mnie gonili. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy dookoła słuchają Pink Floyd, Zeppelinów albo The Who. Gdy człowiek odkrywa punk, to niemal z założenia ma nienawidzić klasycznego rocka, więc nic mnie z tymi ludźmi nie łączyło. Z perspektywy czasu stwierdzam, że było to nieco zaskakujące. To nie tak, że chodziłem do jakiejś wielkiej szkoły publicznej na prowincji. To była „progresywna szkoła” w Nowym Jorku. Cała nasza trójka uczyła się właśnie w takich miejscach. Moja szkoła – Walden – była mała i liberalna. Naprawdę trudno było tam o poważne tarapaty. Gdy nie odrobiłem pracy domowej, mówiono: „To bardzo interesujący wybór, Michael… Czemu postanowiłeś nie wykonać tego zadania?”. Yauch uczęszczał do placówki w Tribeca nazwanej imieniem Elizabeth Seeger (to ciotka Petera Seegera*, co sporo mówi o tym miejscu). Seeger była szkołą tak progresywną, że w porównaniu z nią Walden jawiło się niczym koszary. Nie wiem, czy ktokolwiek przyczepiłby się do jarania tam trawy w porze lunchu. Natomiast Horovitz uczył się w CAS, czyli City as School. Trudno w ogóle nazwać to szkołą. Dostawał oceny za takie czynności jak bieganie na posyłki w studiu nagraniowym, pomaganie w przygotowaniu posiłków czy staże przy artystach.
Oczywiście wtedy jeszcze się nie znaliśmy. Lecz mimo światopoglądowej otwartości naszych szkół dzieciaków interesujących się punkiem było tak niewielu, że nawet w olbrzymim Nowym Jorku prędzej czy później musieliśmy się spotkać. To jednak nastąpiło dopiero za jakiś czas…
Moimi pierwszymi kumplami w klimatach punkrockowych byli dwaj goście z liceum. Jeden miał postawione włosy, trądzik i bladą, typowo irlandzką cerę – to najbardziej brytyjski z wyglądu punk z Nowego Jorku, jakiego w życiu spotkałem. Nazywał się John Berry. Drugi dzieciak stanowił jego całkowite przeciwieństwo. Tęgi sztywniak w okularach pochodzenia żydowskiego – Jeremy Shatan. Nie interesował się punkową modą i stylem życia w takim stopniu jak John i ja, po prostu uwielbiał tę muzykę.
Gdy ich poznałem, już od dawna kolekcjonowałem płyty. Pochodziłem ze zdecydowanie niemuzycznej rodziny. Otaczała nas sztuka wizualna. Tata handlował obrazami, a w naszym domu często bywali artyści, z którymi rodzice toczyli ożywione dyskusje na temat malarstwa i historii sztuki. O muzyce po prostu się u nas nie rozmawiało. Moich rodziców zupełnie ona nie obchodziła. Miałem jednak dwóch starszych braci i moja muzyczna inicjacja dokonała się właśnie dzięki nim.
Mój brat David miał sporą kolekcję siedmiocalowych singli wydawanych przez Motown, więc od wczesnego dzieciństwa jarałem się The Jackson 5. Także dzięki braciom zainteresowałem się Beatlesami oraz płytami Everybody Knows This Is Nowhere Neila Younga i Songs in the Key of Life Steviego Wondera. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to naprawdę dobre krążki. Wręcz znakomite – prawdziwe fundamenty muzyki pop. Tyle że nie potrafiłem się utożsamiać z tymi artystami.
Pierwszym zespołem, który całkowicie mnie zafascynował, byli Kiss. (Być może dlatego, że moi bracia byli na nich nieco za starzy i pewnie zbyt mądrzy). Ekscytowałem się Kiss dokładnie z tych samych powodów, co miliony amerykańskich dzieciaków przed dojrzewaniem – mieli świetne riffy, wizerunek rodem z komiksów, do tego zionęli ogniem. (No i jeszcze ta krew). Pamiętam, że siedziałem do późna, żeby obejrzeć półtoragodzinny film Grupa Kiss walczy z fantomem – był tam nikczemny właściciel parku rozrywki, koncert Kiss i cyborgi.
Kolejnym niezwykle ważnym dla mnie zespołem – i tu znowu muszę podziękować braciom – byli The Clash. Przemawiali do mnie w zupełnie świeży sposób. Ich muzyka była surowa i odurzająca. Nie sądzę, bym w tak młodym wieku rozumiał ich poglądy czy jakkolwiek się z nimi utożsamiał, ale było w tym zespole coś niezwykle ożywczego i prawdziwego. Poszedłem na ich koncert w trakcie trasy London Calling w 1980 roku i wypadli niesamowicie. Gdy jednak obserwowałem ich, jak grali, nie wyobrażałem sobie, że to mógłbym być ja. Byli zbyt cool, zbyt nieosiągalni, zbyt różni ode mnie kulturowo. Pochodzili z Wielkiej Brytanii, a tam panowała kompletnie inna rzeczywistość społeczno- polityczna. Nie oznaczało to, że nie mogłem tańczyć i znakomicie się bawić na ich koncercie, tyle że pozostawali dla mnie niedostępni.
Co innego grupy z gatunku hardcore. Dla mnie najważniejszą z nich byli Bad Brains. Pamiętam, jak absolutnie mnie powalił siedmiocalowy singiel Pay to Cum. Ten numer był zdecydowanie szybszy niż wszystko, czego słuchałem do tej pory, ale wciąż była to prawdziwa piosenka z popową melodią, którą uwielbiałem. Gdy już na siebie trafiliśmy z Johnem Berrym i Jeremym Shatanem, codziennie gadaliśmy o muzyce i spotykaliśmy się przy każdej możliwej okazji, by słuchać nowych singli winylowych lub kaset. Ja i John Berry próbowaliśmy rozgryźć styl Joe Strummera i Micka Jonesa z okładki pierwszej płyty The Clash. Upodabnialiśmy się do nich, nosząc domowej roboty ciuchy z różnymi hasłami wymalowanymi sprejem. Usiłowaliśmy zmienić nasz wizerunek. Chadzaliśmy do sklepu Armii Zbawienia przy 96 ulicy, między Broadway i West End, po czym próbowaliśmy zrobić ze znalezionych tam rzeczy punkowe spodnie. Efekt był straszny. Kupowaliśmy także za 89 centów odporne na zagniecenia koszule zapinane na guziki, cięliśmy je i malowaliśmy na nich sprejem kiepskie wzory."
Artykuł powstał w płatnej współpracy z Wydawnictwem SQN
Poniżej kilka zdjęć ukazujących wydanie.