Jayo Felony "James Savage: Broken Ground" - recenzja
Na premierę nowego albumu Jayo Felony kazał czekać swoim najwierniejszym fanom długo, bo nieco ponad 18 lat które minęły od premiery płyty "Crip Hop" – ostatniego oficjalnego wydawnictwa od Bullet Loco. Przez ten czas w życiu artysty działo się bardzo dużo… burzliwe rozstanie z Def Jam, które nie było zainteresowane wydaniem kolejnego krążka ("Hotta Than Fish Grease") i późniejsze nietrafione decyzje biznesowe, owocujące jedynie tym, że nowo nagrany materiał w postaci kompaktów "In The Trenches" oraz "Don't Get Meatballed" nigdy się nie ukazał. Do tego brak finalizacji projektu Rifleman, w skład którego – obok rapera, wchodziły jeszcze takie postaci jak Kurupt, Prodigy z Mobb Deep (R.I.P) i 40 Glocc oraz kupa beefów po drodze z pierwszoplanowymi postaciami hip-hopu (Snoop Dogg, Jay-Z), a wszystko to zakończone kilkuletnią odsiadką. Muzyczny ślad urywa się finalnie w 2011 roku, tuż po wypuszczeniu do sieci projektu "We On On Purpose" - zlepku przypadkowych, niepublikowanych wcześniej kawałków i na temat Jayo Felony zapada cisza w eterze przez kilka następnych lat... Kiedy dalsza kariera reprezentanta Daygo zawisła na włosku, z pomocą przyszedł nieoczekiwanie sam Xzibit (którego Loco wiele kilka lat wcześniej ostro dissował), oraz Open Bar Entertainment, pod szyldem którego raper wypuścił w końcu swój najnowszy materiał. Czego zatem możemy się spodziewać po tak długiej przerwie ze strony albumu "James Savage: Broken Ground"?
Pierwsze co rzuca się w oczy to zmiana ksywki z Jayo Felony i posługiwanie się przez rapera prawdziwym imieniem i nazwiskiem: James Savage. Dalej niespodzianek jest jeszcze więcej. Album podany został w inny, niecodzienny sposób niż ma to przeważnie miejsce - do płyty dołączony jest mini film na DVD, który pozwala zobrazować nam sobie wydarzenia, dziejące się w tekstach w formie wizualnej historii. Dodatkowo, ku mojemu zaskoczeniu, pojawiają się w nim Sticky Fingaz oraz G. Perico, co mnie szczególnie uradowało, bo to jeden z moich ulubionych nowych raperów z zachodniego wybrzeża, jacy pojawili się na scenie w ostatnich kilku latach. Sam obrazek wygląda solidnie i widać, że zarówno pomysłodawca jak i reżyser nie cierpieli na brak gotówki – budżet się zgadza, a produkcja nie jest zrobiona po kosztach. Motywy żywcem wyjęte z kultowego filmu "Scarface" można sobie było jednak darować, bo są już do bólu ograne i kolejna wersja w innej interpretacji w zasadzie nie wnosi nic nowego do tematu.
Zajmijmy się jednak muzyką. Krążek pierwotnie miał nosić tytuł "Call Me By My Goverment", ale w ostatniej chwili zmieniono jego nazwę na "Broken Ground". Po pierwszym odsłuchu materiał brzmi solidnie – jest dobrze wyprodukowany i ma kilka jasnych momentów, jak choćby otwierające materiał "Where I Grew Up", które jest moim ulubionym numerem na płycie a sposób w jaki James Savage wchodzi pierwszymi wersami na bit sprawia, że słuchając utworu masz ochotę za każdym razem wykrzyczeć: Loco is back!
Przyznam szczerze, że nie miałem dużych oczekiwań co do tego krążka – tym bardziej po wielu miesiącach zapowiedzi, z których nie wynikało nic, więc po usłyszeniu takiego wstępu byłem naprawdę mocno zaskoczony sposobem w jaki Jayo porusza się na bitach. Generalnie robi to taki dobrze, a miejscami nawet lepiej niż na debiucie. Słychać, że jest głodny nawijki i ma sobie oraz słuchaczom coś do udowodnienia. Pomimo długiej absencji od mikrofonu, pazur nie stępił mu się nawet na moment i nadal potrafi stosować te swoje świetne przyśpieszenia, z których słynął przez całą karierę. Drugim lśniącym punktem tracklisty jest dla mnie ładnie nawinięte "Time Flies", dokumentujące wzloty i upadki artysty, spięte nieco biograficzną klamrą. Na uwagę zasługuje także wyróżniające się na tle reszty "Test Me" produkcji Dem Jointz, mocno przypominające mi brzmieniem obecny na "Compton" utwór "Genocide", który również wyszedł spod jego ręki. Singlowe "Ape Shit" z Xzibitem również na plus, aczkolwiek trochę zdążyło mi się ograć bo pierwszy raz usłyszałem je pod koniec wakacji 2016 roku.
Nie mogę za to kompletnie przebić się przez "Pull Up", "Nah Bitch" i "Running" – rapowo wszystko się zgadza, ale muzycznie to zupełnie nie mój klimat. Drażni też trochę wykonanie niektórych refrenów. Zdecydowanie przydałby się tutaj jakiś specjalista pokroju Kokane'a, Butcha Cassidy czy LV, ale starczyłby nawet BJ The Chicago Kid aby wykonać to porządnie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby każdy z nich był wykonany w stopniu podobnym do tego, jak robi to Sly Peper w "Please Don't Shoot". Najważniejsze jednak, że gospodarz nie stracił formy a słysząc niektóre wersy można nawet odnieść wrażenie, że James Savage dopiero wchodzi w swój prime. Na oklaski zasługuje też zaangażowanie Xzibita, który jako executive wspiera także rapera zwrotkami, dostarczając na album aż trzy gościnne występy.
Być może niektórzy wierni fani poczują się zasmuceni faktem, że znani z wcześniejszych płyt DJ Silk czy T-Funk nie byli zaangażowani w powstanie tego materiału. James Savage postawił na zupełnie nowy team producencki, a lista obecności jest naprawdę imponująca – Focus, DJ Khalil, Rick Rock, Dae One czy Dem Jointz sprawiają swoją obecnością, że odnosimy wrażenie jakbyśmy słuchali klasycznego projektu spod znaku Aftermath. Nowe, odświeżone brzmienie zachodniego wybrzeża ma w założeniu iść z duchem czasu oraz przekonać do siebie słuchaczy urodzonych po 2000 roku, którzy nigdy nie słyszeli "Take A Ride", oraz tych którzy nie utknęli muzycznie w latach 90-tych. Osobiście nie mam nic do newschoolu pod warunkiem, że zachowuje on swoją jakość, ale jestem zwolennikiem bardziej przyjemniejszych dla ucha produkcji, które płyną niczym "Time Flies". Na "Broken Ground" spora ilość bitów jest po prostu ciężka i mroczna, a niektóre z nich brzmią nieco jak odrzuty z "Compton", które Dre wyjął z szuflady i podarował X’owi dla Jayo. Dlatego jeśli macie podobne podejście do mnie w kwestii muzyki – na pewno będzie Wam potrzebny więcej niż jeden odsłuch, aby wbić się odpowiednio w klimat krążka.
Reasumując, "Broken Ground" to bardzo solidny projekt wychodzący spod ręki weterana, który nie wydał oficjalnego albumu od przeszło kilkunastu lat. Można powiedzieć, że to jedno z największych zaskoczeń ostatnich lat, bo spora większość słuchaczy nie dawała pewnie szans na powrót Jayo Felony po tak długiej nieobecności i to w dodatku z materiałem, który nie stanowiłby jednego wielkiego rozczarowania po pierwszym przesłuchaniu. Osobiście bardzo cieszę się, że Xzibit sprostał wyzwaniu i wypełnił swoją rolę jako producenta wykonawczego, który tchnie aby tchnąć w Jayo nowego ducha i ożywić ponownie jego karierę, bo przyznam szczerze że Loco wydawał mi się po prostu zagubiony jako artysta po premierze "Crip Hop" - osamotniony i uwikłany w zbyt dużą ilość negatywnych historii, które prowadziły go artystycznie donikąd. Dobrze, że X zainwestował w rozwój Jayo a ten jako James Savage powrócił na scenę z wysokiej jakości materiałem. Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak modlić się by na kolejny album ok "One Shot Kill" nie przyszło nam czekać następnych kilkunastu lat, oraz wyglądać już zapowiadanej przez Open Bar Entertainment kontynuacji, jaką będzie drugi sezon "Broken Ground", w postaci solówki Xzibita – "King Maker".
W normalnej sytuacji, kiedy raper zachowuje wydawniczą konsekwencję i raczy nas co 2-3 lata nowym LP – krążek dostałby ode mnie trójkę z plusem. W tym przypadku jednak, biorąc pod uwagę ogromnie długą przerwę, James Savage za „Broken Ground” dostaje ode mnie czwórkę na szynach. Welcome back! #DaygoStandUp