John Legend "Darkness and Light" - recenzja
Jedno wiem na pewno - przyszłość pracującego wciąż na swój przydomek Johna Stephensa, jak i tak reprezentowanego r&b maluje się na tę chwilę w bardzo jasnych barwach - pisałem trzy lata temu przy okazji recenzji czwartej płyty Johna Legenda „Love In The Future”. Mamy rok 2016, a nastroje społeczne w Stanach Zjednoczonych zaowocowały powstaniem kilku bardzo mocnych, ambitnych krążków r&b, na czele z „A Seat at the Table” Solange, drugim albumem Franka Oceana, „HERE” Alicii Keys czy „Lemonade” Beyonce.
W podobną stylistykę wpisuje się piąty solowy longplay Johna Stephensa, który idąc za głosem serca, a dodatkowo czerpiąc inspiracje z dokonań Marvina Gaye’a, postanowił wzbogacić swój przekaz i zabrać głos też w kwestiach innych niż relacje damsko-męskie.
Już czarno-biała okładka oraz tytuł zwiastują materiał zgoła inny od zobrazowanego czerwoną różą na białym tle, miłosnego poprzednika, a zabarwione gospelowymi organami, przywołujące starą szkołę soulu „I Know Better” zwiastuje coś wyjątkowego. Zwłaszcza, gdy dodamy wersy tak dumne jak My history has brought me to this place, There’s power in the color of my face czy wyraźną deklarację, że John będzie śpiewał to, co mu w duszy gra, a nie to, czego oczekują inni (They say sing what you know, but I've sung what they want / Some folks do what they're told, but baby this time I won't). Echa wydarzeń z ostatnich miesięcy lat, takich jak zamieszki w Ferguson, Baltimore, czy ruch Black Lives Matter, rozbrzmiewają w drugim na płycie „Penthouse Floor”.
All this trouble in this here town
All this shit going down
When will they focus, on this?
Streets ride up with the TV crews
Look ma, we on the news
But they didn't notice, before this
Gospodarz nie pozostaje jednak wśród protestantów na ulicy, a oferuje drogę w drugą stronę – na samą górę wieżowca, do luksusowego penthouse’u. Sam artysta, pragnący dostarczyć motywację osobom nieuprzywilejowanym tak jak on, oczywiście nie ma problemu ze wstępem do takich miejsc. Co innego taki Chance The Rapper – reprezentujący przypadkowego chłopaka z ulic chicagowskiego Southside. W znakomitej, konceptualnej zwrotce Chance dostaje się do hajlajfowej jaskini przyjemności, podczas gdy jego przyjaciele dalej tkwią na dole (My folks downstairs still waitin' in line). Podziwia więc widoki, słucha pustych konwersacji, niesmacznych żartów i sztucznego śmiechu snobistycznych milionerów, próbując się dobrze bawić… Aż do momentu, gdy niespodziewanie zostaje zepchnięty ze szczytu wieżowca, słysząc wymowne "Jump, nigga, jump!". Trudno o bardziej obrazowe ukazanie wciąż stanowiącego ogromny problem w amerykańskim społeczeństwie rasizmu – a to wszystko na leciutkim, funkującym podkładzie a’la Stevie Wonder.
Let's ride the elevator, it's what we've been waiting for
We'll tear down those penthouse doors
“Penthouse Floor” to zdecydowanie najbardziej odważny i bezkompromisowy numer na płycie, która w większości skupia się wciąż na relacjach damsko-męskich. Nawet w tym zakresie jednak widzimy drastyczne różnice w zestawieniu z beztroskim, sielankowym „Love In The Future”. Miejsce pełnych pasji pocałunków i szeptanych do ucha magicznych słów zastąpiły w dużej części teksty traktujące o przezwyciężaniu trudności, powracających kłótniach (Oh my God, I’m so tired of fighting), czy braku prywatności w erze fleszy paparazzi i social media („Overload”). Nawet w najbardziej radiowym, zahaczającym o pop “Love Me Now” dostrzegamy cień wątpliwości oraz świadomość, że wszystko pewnego dnia może runąć.
Something inside us knows there's nothing guaranteed
Yeah, girl, I don't need you to tell me that you'll never leave, no
When we've done all that we could to turn darkness into light, turn evil to good
Even when we try so hard for that perfect kind of love, it could all fall apart
Słyszymy też nieśmiałe myśli o odejściu (I could stop, I could leave, but no, I don't wanna, It's a mess I'm obsessed with your kind of torturę), momentalnie zażegnane jednak przez uczucie silniejsze od wszystkiego (I would die if you were out of my life) w hipnotyzującym, zbudowanym na pulsujących syntezatorach, pełnym niepokoju „What You Do To Me”. Dopełnieniem tych treści jest „Surefire” przekonujące, że nie można tracić nadziei, bo czasem po prostu czujesz i wiesz, że it's once, just once in a lifetime.
„Darkness & Light” to album mówiący o walce wewnętrznej, walce o utrzymanie miłości w świecie, który stawia przed nami tyle pokus oraz wyzwań. Świecie napędzanym przez chciwość (Why is it hard for a man to be satisfied?) i pożądanie, gdzie ciężko znaleźć odpowiedzi na dręczące Cię pytania, „marzyciele giną”, a związki często wiszą na cienkich nitkach utkanych z kłamstw („Same Old Story”). Moment, kiedy wokalista zastanawia się nad przyszłością swojej córki w takim otoczeniu w "Right By You (Luna)", to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów całej przeprawy przez „Mrok i Światło”. Podobnie zresztą jak wieńczące LP, stawiające wiele pytań i pełne refleksji „Marching Into The Dark”, czy zaśpiewane "Mayfieldowskim" falsetem w duecie z Brittany Howard „Darkness and Light”.
Piąty krążek w dorobku Mr. Legenda to kolejny krok w ewolucji artysty, emocjonalny powrót do korzeni gatunku, a zarazem album niepozbawiony muzycznych eksperymentów i nieszablonowych rozwiązań. I choć próżno szukać tutaj szlagieru na miarę ponadczasowego „What’s Going On” sprzed 45 lat, to trzeba oddać Legendowi, co należne – nagrał solidny album, wychodząc trochę ze swojej strefy komfortu i uzupełniając „Love In The Future” o swoistą „drugą stronę medalu”. Mocna szkolna czwórka.