Emes Milligan "Spin-OFF" - recenzja
Wieść o tym, że Emes - jeden z członków grupy Egotrue - wypuszcza swój całkowicie solowy projekt rozniosła się dość szeroko wśród amatorów nieco ambitniejszego podejścia do rapu. Chyba każdy słuchacz, który zetknął się z twórczością reprezentantów Tomaszowa Lubelskiego i Fandango Records, nie mógł narzekać na poziom "W Drodze Do Jutra", czy "Definicji Ego" (osobiście pierwszy materiał chłopaków usiadł najbardziej). A "Spin-OFF"? Z jednej strony potrafi zachwycić, by z drugiej strony mogły wypłynąć pewne niedociągnięcia. Zakrawa to na paradoks, aczkolwiek nadal uważam, pomimo ponad dwóch miesięcy od premiery, iż jest to krążek niewątpliwie warty odnotowania i większej uwagi. Bowiem, jak nawija w rozpoczynającym płytę "Nie Obchodzi Nas" - Siema, tu smutny raper w pozytywnej wersji. Mam na to papier ale wciąż nie mam pieniędzy. Mam na to patent, ale to Ty wydajesz werdykt. Jaki będzie werdykt w tej recenzji? First things first.
Produkcyjnie - nie mam się naprawdę do czego przyczepić, albowiem gospodarz z pieczołowitością i chirurgiczną wręcz precyzją podszedł do kwestii samej muzyki na krążku. Aż ciśnie się napisanie na klawiaturze jednego wyrażenia: człowiek - orkiestra. W istocie tak jest, ponieważ Emes zgrabnie połączył kilka elementów. Przede wszystkim są nimi wszędobylskie sample i wykorzystanie żywych instrumentów, których nagromadzenie nie daje w żadnycm przypadku odczucia przerostu formy nad treścią. Weźmy chociażby takie numery, jak "Bejb", bądź "Z Bogiem Na Siema", czy mojego faworyta z płyty pod postacią kawałka "Teraz". Gdy w tym ostatnim numerze kończy grać partia pianina, a wjeżdżają bębny z melodyjnym wokalem gospodarza - czuję ciary na plecach. Mam nadzieję, że produkcje Emesa Milligana w przyszłym roku znajdą się na więcej, niż kilku projektach (o jednym wiem na pewno i udało mi się to usłyszeć - jest sztos!), bo gość ma niewątpliwy talent i umiejętności, czego potwierdzeniem jest nie tyle sam "Spin-OFF", ale również płyty spod szyldu Egotrue. Najlepszy podkład? Skłaniałbym się ku wspominanemu kilka linijek wcześniej "Teraz", choć obok nastrojowego "Diogenesa", a także jazzowego i niemalże w pełni osadzonego na żywych instrumentach "Sitcomie" nie mógłbym przejść obojętnie. Piękna robota.
We wstępie zaznaczyłem, że z jednej strony "Spin-OFF" potrafi zachwycić (wróć do poprzedniego akapitu), by z drugiej sprawić, by to euforyczne podejście nieco opadło z przestworzy na ziemię. Nieco opadło, ponieważ tekstowo może poziom podejmowanych tematów przez gospodarza wydaje się być w opcji "gdzieś już to słyszałem, ale innymi słowami", jednakże pod względem warsztatowym bije z głośników pewna doza profesjonalizmu w wokalnych patentach Emesa. Jego "wokalne wyczucie" i "podśpiewywanie", jak to ujął w wywiadzie z Mateuszem Osiakiem, w porównaniu chociażby do tego, jakie słyszeliśmy w "E:DKT" od VNM-a, to jest niebo, a ziemia - i nie ma w tym ani trochę przesady. Myślę, że zapobiegliwe i nieco skromne podejście do obecnych umiejętności za mikrofonem zaprocentuje w przyszłości, jeśli tylko sam zainteresowany będzie chociażby uczęszczał na jakieś lekcje emisji głosu, czy samego śpiewu. Wokalnie nasuwają się rzecz jasna naturalne skojarzenia z tuzami rapowej sceny zza oceanu - Drake'iem i J.Cole'em. Jak się wzorować, to tylko na najlepszych - a to musi zaprocentować.
"Spin-OFF" to otwarcie nowej, ale w najmniejszym detalu przemyślanej drogi muzycznej Emesa Milligana. Ten koleś ma patent na siebie, na rozwój artystyczny pod kątem czysto produkcyjnym, jak i wokalnym, a także niesamowitą naturalność, która te wszystkie elementy spaja w jedną całość. I choć może ten materiał niekiedy w warstwie tekstowej wydaje się być wyświechtany, to w gruncie rzeczy można nań zasłonić ucho i przykmnąć oko. Jeżeli tak brzmi i wygląda pierwszy krok, nie mogę doczekać się kolejnych i z całego serca kibicuję Emesowi. Mocna czwórka na zachętę. Sprawdźcie ten materiał, odsłuch macie niżej, i czym prędzej zamawiajcie wersję fizyczną.