O.S.T.R. "Jazzurekcja" (Klasyk Na Weekend)
Pamiętam, że kiedy na rynku ukazywała się ta płyta, dosłownie nie mogłem jej przetrawić. Czytałem te wszystkie recenzenckie spusty i fanfary, nie mogąc pojąć, co wszyscy w niej takiego widzą. Była to kwestia dla mnie co najmniej dyskusyjna. Bez wątpienia byłem wtedy adresatem kawałka „Ku Krytyce”, który się ukazał dwa lata później na płycie „7”, czyli tym, który z pełnym przekonaniem twierdził, że teksty Ostrowskiego są o niczym (a przynajmniej te na tym konkretnym albumie). Potrzeba było dziesięciu (!) lat, żebym ponownie spróbował przekonać się do „Jazzurekcji”. I się udało.
Dziś jestem w stanie przyznać, że jest to jedna z najbardziej przepalonych i popierdolonych płyt, jakie dane mi było usłyszeć w życiu. I żadna recenzja ukazująca się w tamtych czasach nie potrafiła mnie wtedy do niej przekonać, wkręcając mi jakieś farmazony o inteligentnym hip-hopie. I dziś również nie dałaby rady. Fenomen "Jazzurekcji" polega na czymś innym.
„Glider” Laika był później. W 2004 pytało się, jak „Komix” rozkminiać. W 2004 trzeba było też odzyskać hip-hop, który zajebało Jeden Osiem z ambony do wiejskich dyskotek. 2004 to był rok Ostrego, tak samo zresztą jak rok poprzedni. Ja tego wtedy nie rozumiałem, dzisiaj jestem w stanie bić się o „Jazzurekcję” jako o coś absolutnie unikatowego w całej historii rapu w naszym kraju.
Tylko że „Jazzurekcję” trzeba słuchać na najlepszym sprzęcie, mimo że to nie jest jakaś bangerowa, imprezowa produkcja. Wręcz przeciwnie – te zjarane, przymulające tony mogą uśpić czujność słuchacza, a tak naprawde wzmożona czujność jest tu wymagana, gdyż każdy dźwięk ma znaczenie. O tak, trzeba się mocno skupić, żeby odbiór płyty był jak najpełniejszy, mimo że teksty rapowane przez autora… Nie to, że są głupie. Są tylko chaotyczne. Ale to chaos kontrolowany. Raper przecież sam nam mówi: „Niepoczytalny jestem, i co wy na to kurwy?” „Jazzurekcja” to nie jest zwykła płyta. To stan umysłu.
Wystarczy przywołać utwór „Dla zakochanych”. Tylko przy odpowiednim podejściu (tudzież stanie trzeźwości umysłowej) można w pełni wyłapać, że to nie jest byle kawałek napisany na jakiś tam temat. Że ten brudny, wulgarny przekaz ma za zadanie wgnieść słuchacza w ziemię i jeszcze docisnąć butem. Motylki i skowronki fruwające wokół zakochanych par są bezradne wobec wszechobecnej grozy rzeczywistości, która prędzej czy później zakończy idyllę. Więc lepiej się nie przyzwyczajać. Moim faworytem jest jednak następująca po nim, rozluźniająca atmosferę „Bajera”. Tu z kolei nikt na świecie nie jest w stanie wyjaśnić, o czym nam podkręca tę bajerę raper – i to jest esencja tego albumu. „To nie szampan i homar, to jest akcja rosomak", „jestem przezroczysty jak szent-krot” (jakiś pomysł?), a na sam koniec Oster płonie z tym jointem. I wszystko staje się jasne. Idźmy dalej – „Apacz”. Szuwaks w samplach, Ostry pomagający ci w sklepie wybrać żyrandol i Haem dopowiadający w cutach: „To chyba jakieś czary!” Oczami wyobraźni widzimy, jak gospodarz upalony jak szpak, będąc w stanie absolutnie czystej, nieskażonej niczym euforii skanduje w refrenie „mam coś co w sercu jest - prawdziwy hip-hop!” , puentując bezpardonowym ciosem: „to niszczy frajerom psychikę jak Hitchcock!”. Potężne. Mamy jeszcze na przykład takie „W nasłuchiwaniu ciszy”, czyli kawałek z dedykacją dla kosmitów, czy też „To jest nasze”, gdzie łodzki raper i producent definiuje swoją jedność z muzyką wersem „Moje życie i rap niczym seks i stringi”. Możńa mnożyć przykłady dalej, tylko po co. To jest klasyka przez duże "k".
Bity są tu wyjątkowe. Tylko Ostry umiał tak przetworzyć jazz, żeby wyszedł z tego tak zjarany, leniwy, kompletny hip-hop. Nie jest to oczywista płyta – potrzeba trochę osłuchania, żeby przebić się przez ten wszechobecny dym... i dogłębnie poznać te skrzętnie, głęboko ulokowane w nim sample. Tak, je trzeba odkryć, niczym „Tajemnicę Skreczy”. Wyróżnia się nieco na tym tle „Zoom”, gdzie sampel wokalny na pierwszym planie wkręca się w banię momentalnie – zgaduję, że to była taka mała zapowiedź tego, co uświadczymy na albumach późniejszych, jak „Ja tu tylko sprzątam” i „O.C.B.”, choć mogę się mylić.
Nieprawdopodobną robotę na tym albumie wykonał DJ Haem. Jego cięcia dokonywane na wosku stanowią konieczne dopełnienie upalonego klimatu płyty. Niech powierdzeniem tego, jak wspaniale wyczuł i wpasował się w specyfikę albumu będzie przedostatni track i kończące kolejny popieprzony numer ostrzeżenie: „Nie przeszkadzaj w rozmyślaniu!”. Właśnie taka jest ta płyta, gdzie szalone myśli kłębią się i galopują w niezwerfikowanym kierunku, ale nie wolno przeszkadzać w jej kontemplowaniu. Albo inaczej: można się po prostu rozkoszować świetnymi bitami, zadymionym klimatem, szaloną techniką gospodarza i genialnymi skreczami Haema, a na warstwę liryczną mieć centralnie wyłożone. I nadal będzie okej.