King Los "Zero Gravity II" - recenzja
"Co to za kolejny lamus z przerośniętym ego, który będzie teraz nazywał się królem"? Proces koronacji Losa można było obserwować na poprzednich produkcjach i trzeba przyznać, że rozkminił i przeprowadził to niesamowicie. Warto też pamiętać, że tego "lamusa" Kendrick Lamar wskazał, kiedy zapytano go o najlepszą reakcję na jego zwrotkę w "Control" - najważniejsze wydarzenie w amerykańskim rapie jeśli chodzi o rywalizację w ostatnich latach. Tego samego wskazali najpierw Lupe Fiasco, a potem R.A. The Rugged Man jako tekściarza... lepszego od Kendricka. Gość ma 33 lata, nawija zwrotki pełne wysokiej klasy zabawy słowem językiem bohaterów pierwszej serii "The Wire" (sam pochodzi z Baltimore), ma na koncie grubo ponad 10 klasowych mixtape'ów, ale to właśnie ten może być przełomowym. "Zero Gravity 2" to jeden z najlepszych materiałów jakie ukazały się w 2014 roku. Nie możemy pozwolić, żebyście to przegapili.
King Los dwukrotnie był artystą Bad Boy Records i dwukrotnie z niego odchodził, nadal mówiąc jednak, że Diddy to jego dobry ziomek i będą jeszcze razem pracować. Zarazem rozpoczął współpracę z RCA Records i jeśli w tej wytwórni wyda swój debiutancki album to może być jeden z najważniejszych debiutów najbliższych lat. Przejdźmy jednak do samej zawartości "Zero Gravity 2", a jest o czym gadać, bo Los zaserwował nam taką kolekcję kozackich tracków, kopalni wyśmienitych linijek i plastycznego flow, że nie schodził u mnie z rotacji miesiącami.
Jak opisać flow King Losa? Po pierwsze nie ma jednego flow, potrafi zarówno melodyjnie sylabizować w sposób równie prosty co podkreślający bujanie bitu ("Woke Up Like Dat"), robić coś na kształt połączenia Mobb Deep z A$AP Mob w roku 2014 ("Trap House") czy zaatakować zmasowanymi rymami i nie gubić sensu szyjąc gęsto i efektownie. Skalę kreatywności tego typa na bicie najlepiej ukazuje mistrzowskie "Play Too Rough" z wejściem, w którym udaje samego siebie na emeryturze i to co z jego nawijką dzieje się dalej jasno pokazuje z jakimi umiejętnościami mamy do czynienia. Melodia w stylu kołysanki w refrenie, potężne przełamanie na tytułowej frazie i wersy pokroju: "I'm product of pain/ Learning everybody is a nobody/ I've got nobody to blame cause everybody's a lame/ Niggaz slop 80 dicks/ Tell me to keep me circle small, and I tell 'em it already is" (albo "all radius"). Umiejętności Losa sprawiają, że błyszczy techniką, stylem i treścią w jednym numerze z Royce Da 5'9" w wysokiej formie, a wiemy, że to nie jest łatwe zadanie. Dysponuje całym newschoolowym wachlarzem rozwiązań, jednocześnie mając klasyczne podejście, przykładając wiele uwagi do treści, pielęgnując stare uliczne i hip-hopowe zasady... W wielu momentach sprawia wrażenie MC kompletnego, pozbawionego znaczących wad.
Potrafi robić numery o niesamowitym hitowym potencjale jak "Me Too" z Kid Inkiem i Jeremih czy "Everybody Ain't Kings", które może w pierwszej chwili wydawać się nieco przaśne, ale kiedy wejdzie i zaszczepi rytm... Jest grubo. Mixtape trwa 73 minuty, więc jest odrobinę przeładowany, ale tak naprawdę niewiele tutaj rzeczy, które można by z czystym sercem wywalić. "Fuck The Club" jest wciśnięte trochę na siłę jak "typowy numer dla lasek", ale poza tym? Cięzko by było coś wyrzucić. Kapitalne wrażenie robią trzy Freestyle (oczywiście w rozumieniu rodem z USA, choć i na wolno potrafi rozpierdalać co najlepiej pokazał w programie Sway In The Morning) - wspomniana odpowiedź na "Control" oraz na bicie "Poundcake" Drake'a i "OG Bobby Johnson" Que. Ten ostatni numer remixowali też Snoop Dogg, Pusha T, Wiz Khalifa i A$AP Ferg i żaden z nich nie zrobił tego lepiej niż King Los. To co dzieje się tu z jego flow to wzór do naśladowania - zawieszki, przyspieszenia, wrzaski, sylabizowanie, płynność, wszystko w jednym wejściu, które zwala z nóg.
Los lubi śpiewane refreny, lubi i potrafi wykorzystywać autotune (nie na swoim wokalu, ale u gości, szczególnie wokalistów), jego bity rytmicznie zbliżone są do popularnych rozwiązań, a nowe trendy w nawijce wykorzystuje z łatwością do własnych potrzeb... Niewiele potrzeba, żeby skreślić typa, który tak naprawdę jest kotem. Wystarczy opacznie odebrać "Woke Up Like Dat" i nie doczekać w nim do drugiej zwrotki. Wystarczy odbić się od bitu "Everybody Ain't Kings" albo nawet nieco teatralnego wokalu JS'a w otwierającym całość "Creator". Byłby to jednak spory błąd. Uzurpator z Baltimore na bicie porusza się jak prawdziwy król czystej krwi dynastii wymiataczy, a linijki, które czasem trafiają do nas przy kolejnych przesłuchaniach pokazują jak niesamowicie kojarzy rzeczy, jak błyskotliwy i bystry jest jego sposób ubierania swoich rozkmin w słowa. Zabawę znaczeniami i wordplay potrafi rozłożyć na pół zwrotki, bawić się brzmieniem słów nie tracąc ich sensu. Perełek pokroju "Hustle hard be a humble boss/ My shoes is tied, I pull a strings to reverse your double cross" albo "I've got stack of hundreds that say none of you niggas rapping want it/ You are a Photoshop bitches that looking wack in public" jest znacznie więcej. Piątka z dużym plusem. Oby oficjalny debiut ukazał się jeszcze w 2015. Na szczęście jest w czym kopać, nawet pierwszy rzut ucha na jego stare mixtape'y pokazuje, że potencjał Losa jest nieprawdopodobny, a komplementy w pełni zasłużone. Musicie to sprawdzić.