G-Eazy "These Things Happen" - recenzja
Postać Geralda Gilluma to kolejny świetny przykład na to, co tak naprawdę oznacza "american dream" i co daje upór w dążeniu do postawionego sobie celu. 25-letni chłopak z Oakland jest niczym Stephen Curry. Jest bezlitosny. Mimo że obecny na scenie przez kilka lat, to dopiero rok 2014 był prawdziwą eksplozją jego talentu. To dowód na ciężką pracę, która kończy się zasłużoną nagrodą.
Jak inaczej nazwać fakt, że pierwszy, w pełni legalny debiut rapera rozchodzi się w liczbie 47 tysięcy kopii w pierwszym tygodniu sprzedaży? G-Eazy z totalnego no name'a nagle rusza z europejską trasą, a jego album trafia do dystrybucji również do Polski. To wszystko dzieje się naprawdę panie Gillum.
Nie umniejszam dorobkowi Young Geralda sprzed tej płyty, ba, dopiero go tak naprawdę poznaję. Wydaje się, że wszystko było idealnie zaplanowane, zadziałało idealne wyczucie czasu. Raper pojedynczymi strzałami "wtapiał" się w świadomość słuchacza, jednocześnie stopniowo budując swoją pozycję lokalnie. Tworzył skuteczny fundament pod to, co miało nastąpić właśnie z premierą jego legalnego krążka. Wydając "These Things Happen", gdy wydaje się, że moda na brzmienie Bay Area uderza ze zdwojoną siłą, idealnie wyczuł moment wypłynięcia na szerokie wody. Pojawił się znikąd i porwał tłumy, zupełnie jak inny zawodnik z przeszłością w Golden State Warriors - Jeremy Lin.
Dlaczego łączę postać G-Eazy'ego z Warriors? Ano dlatego, że zarówno raper jak i drużyna to obecnie bodaj największe dumy tego rejonu. Oakland może szczycić się swoim wychowankiem. To człowiek, który otrzymując miano "artist to watch" od telewizji MTV udowadnia, że warto poświęcić mu chwilę. Świetne wymieszanie dziedzictwa jakie pozostawił po sobie Mac Dre z nowoczesnością, która pozwala na zdecydowanie większy wachlarz możliwości. Znadziemy tutaj bowiem różne wydania gospodarza, który praktycznie cały album wyprodukował sam, w kilku utworach polegając nad takich producentach jak chociażby legendarny Jay Ant. Pisząc ten album G-Eazy powoli wiedział co się święci. Przedstawia się tu jako wciąż ten sam dzieciak z Oakland, wyrosły na fali hyphy, hołdujący wspominanemu już Macowi Dre oraz E-40, który zresztą wspomógł młodego rapera w utworze "Far Alone". Pokazuje też pazur, "Lotta That" to utrzymany w iście imprezowym stylu numer, gdzie gospodarz idealnie komponuje się z Trap Lordem - A$AP Fergiem oraz Danny Sethem, który zaprezentował się tutaj nadzwyczaj dobrze. To jednak jeden z nielicznych, odbiegających od stylistyki albumu strzałów, które pokazują Gilluma z innej strony. Ujmując całościowo, "These Things Happen" to przede wszystkim "zdrowy" pop-rap. Jakkolwiek zrazić może was ten termin, uświadamiam - nie należy się bać. To świetne połączenie lekkości refrenów, które wykonali tutaj znakomici wokaliści i wokalistka (Remo, John Michel Rouchell, czy niesamowicie utalentowana Devon Baldwin) z łatwością opowiadania przez artystę historii, które powodują, że utożsamiamy się z tym krążkiem.
Słuchając tej płyty czuję, że każdy z nas może być tym G-Eazym, który oparcie odnalazł w matce i który zarazem jest świadomy tego, że sława nie jest wieczna. Ten chłop ma naprawdę łeb na karku i o ile jego kariera będzie dobrze pokierowana to może na długo zagościć na czołowych miejscach sprzedaży i YouTube'owych wyświetleń. Cieszy mnie bardzo, że tacy artyści, jak G-Eazy trafiają do ogólnego obiegu również w Polsce. Potrafię zaobserwować coraz więcej przejawów sympatii do niego ze strony wszelakich środowisk. I nie ma co się dziwić. W mojej opinii to artysta, który powinien przypasować idealnie każdemu, kto ceni sobie lekki i przyjemny rap. Niekoniecznie surowy, gdzie stawia się na technikę i umiejętności. G-Eazy to ktoś w rodzaju szalonej mieszanki Drake'a, Macklemore'a oraz momentami Lil' Wayne'a. To nie umniejsza jego talentowi, wręcz przeciwnie - ma być rekomendacją. Debiut ten to bowiem idealne wejście w mainstream. Szturmem zdobył Billboard, tak samo jak niemal z miejsca stał się moim ulubieńcem i nawet przez chwilę nie zastanawiałem się nad tym czy warto wydać pieniądze na ten album. I liczę, że z każdym kolejnym albumem jego pozycja będzie rosła, na tyle by być kimś, kogo Oakland będzie szanowało i uwielbiało tak samo jego jego idoli. Szkolne pięć.
bardzo dobry album - polecam szczerze