Nicki Minaj "The Pinkprint" - recenzja
Nicki Minaj to postać budząca na scenie masę emocji. Przez jednych uwielbiana, przez innych uważana za popowy produkt najgorszego sortu. Temu, że swoją karierę w dużej mierze opiera na "kształtach" nie da się zaprzeczyć, podobnie jak temu, że gdy chce to potrafi pokazać naprawdę wysokie umiejętności.
Uwagę musiała zwrócić w ostatnim czasie wizerunkowa przemiana - Nicki porzuciła krzykliwy róż, image czarnej Barbie, kolorowe fryzury i wróciła do minimalistycznych kreacji oraz czarnych włosów. Jakby chciała przygotować nas na powrót stylówki charyzmatycznej raperki, którą pamiętamy z okresu podziemnych działań. Z drugiej strony - "Anaconda" ukazała, że ze swoich naturalnych (lub niekoniecznie naturalnych, ale to nie miejsce na analizy) atutów rezygnować nie ma zamiaru. W końcu dostaliśmy "The Pinkprint". Jak wypada trzeci solowy album raperki z Trynidadu i Tobago?
Na początek zapewnię wszystkich tych, których odstraszały cukierkowo-eskowe hity pokroju "Starships" - to najbardziej rapowa i najmniej "odleciana" z płyt Oniki Maraj, a zarazem najbardziej osobisty z jej krążków. Nie ma tu miejsca na agresywne wiksiarskie podkłady, inspiracje eurodance'em, co rzecz jasna nie znaczy, że Nicki straciła hitowy potencjał - niech świadczy o tym odbiór "Anacondy" czy "Only". Nie straciła też umiejętności grania kontrowersją i wykorzystywania medialnej machiny do własnych czynów - viralowy szał wokół okładki "Anacondy" właśnie przyćmił przecież zainteresowanie większością tegorocznych singli samych w sobie a w kategorii "most exposed butt of 2014" dopiero rzutem na taśmę wygrała Kim Kardashian. Zarazem jednak jakby chciała zrzucić z siebie maskę i ukazać więcej Oniki niż Nicki - otwiera się tak jak nigdy wcześniej, serwując sporo osobistych linijek, a my dowiadujemy się na tym krążku choćby tego, że w wieku 15 lat przeszła aborcję, że nigdy nie spała z Wayne'em czy Drake'iem, słyszymy o rodzinnych przejściach i tragediach (morderstwo jej młodszego kuzyna) a także zaczynamy zastanawiać czy coś jest na rzeczy w plotkach o jej romansie z Meek Millem, bo zwrotki z "Buy A Heart" brzmią na zbyt nasycone emocjami, by były jedynie kreacją na potrzeby płyty (swoją drogą - Meek co za zwrotka! Nie słyszałem jeszcze chyba, żeby gdzieś aż tak kombinował i giął flow). Słychać też chęć udowodnienia swoich umiejętności pozycji "rapowemu elektoratowi", by przywołać tylko wersy takie jak rzucone w soczystym "Want Some More": "Who had Eminem on the first album? /Who had Kanye saying, "She a problem?" /Who the fuck came in the game, made her own column? /Who made Lil Wayne, give 'em five million? /Why the fuck I gotta say it, though? You niggas don't know it yet?". A wspomniana "Anaconda"? Poza przykuwającym uwagę klipem to przecież hołd dla klasycznego "Baby Got Back" Sir Mix-A-Lota. Na zmianę przygotowuje nas już poważne i dość surowe "All Things Go" i rzeczywiście dostajemy krążek wyraźnie inny od poprzedników.
Inny, ale nie tracący hitowego potencjału - Nicki w mainstreamie czuje się jak ryba w wodzie i fakt mocniejszego sięgnięcia do korzeni nie sprawił, że dostaliśmy nagle materiał w stylu mixtape'u głodnego debiutanta, który serwuje punch za punchem na surowym karkołamaczu. Panna Minaj nie odlatuje już w rejony "Starships" czy "Pound The Alarm", dba jednak to, by poza słuchaczami rapu trafić także w gusta szerszej mainstreamowej publiczności. Nie rezygnuje ze śpiewania refrenów (które tradycyjnie wchodzą do głowy), z hitowych kooperacji (świetne "Feeling Myself" z Beyonce, które zachowując hitowość nie traci pazura) czy z misz-maszu w muzycznej produkcji, mieszając wpływy świeżych nurtów elektronicznych z większą surowością oraz oferując rozbudowane i połamane aranże. A to w jaki sposób rap siedzi na klubowym bicie z zawartego w wersji deluxe "Truffle Butter" - chapeaux bas, mam nadzieję, że będę to w 2015 często słyszał spod DJ-skiej ręki. Jasne - nadal momentami czujemy się zbyt przesłodzeni, takie "I Lied" czy "Grand Piano" długimi fragmentami brzmią wręcz disneyowsko, a policzenie ile razy na płycie pada słowo "ass" przerasta chyba możliwości matematyków. Jednak całość to zdecydowanie krok w dobrą stronę.
"The Pinkprint" to ewidentnie najlepszy krążek w dotychczasowym dorobku Nicki Minaj. Zrywający z łatką popowego produktu, wciąż niosący ogromny mainstreamowo-radiowy potencjał, ale zarazem dużo bardziej soczysty rapowo, surowy i osobisty. Dużo bardziej dojrzały zarówno na płaszczyźnie muzycznej jak i tekstowej, ukazujący nam w większym stopniu Onikę niż Nicki i brzmiący jak chęć udowodnienia rapowemu słuchaczowi, że wciąż jest ona raperką a nie popową gwiazdeczką. Czy to już album na miarę umiejętności Maraj? Kojarząc jej highlighty z "Monstera" czy "My Nigga Remix" muszę odpowiedzieć, że nie. Ale to w końcu album, który można określić słowem "dobry". Czwórka.