Eminem & Shady Records "Shady XV" - recenzja
'Ho, ho, to już 15 lat? Zaiste, jak ten czas mija. Aż tyle czasu minęło od założenia "osobistej" wytwórni najważniejszego obecnie rapera w biznesie. Przez 15 lat, od wydania "The Slim Shady LP", Shady Records wydało łącznie ponad dwadzieścia krążków - Eminema, D12, Obie Trice'a, Slaughterhouse, Yelawolfa... - z czego większość z nich to ultrapopularne albumy, krążki złote i platynowe, a nawet diamentowe ("Marshall Mathers LP" i "Eminem Show"). By uczcić tę rocznicę, Shady Records wypuściło więc w listopadzie dwupłytową kompilację "Shady XV".
Mamy więc dwa dyski po brzegi wypełnione wysokiej jakości sztosami - zacznijmy więc od pierwszej płyty, premierowego materiału od Ema i spółki. Prześledźmy go - kawałek po kawałku. Tym razem urozmaicimy nieco sprawy i każdy kawałek poddamy osobnej ocenie.
01. Eminem - Shady XV. Bez zbędnego gadania, wita nas sam gospodarz pięciominutowym trackiem na energicznym, sterowanym przez gitarowe szarpnięcia beacie, co ciekawe - tak samo jak "Berzerk" oparty na samplu z utworu Billy'ego Squire'a (Em nawet złośliwie komentuje ten fakt pod koniec tracku). Pięć minut wściekłej, bezczelnej nawijki aroganckiego i za nic mającego wszelkie świętości Eminema w niebotycznej formie. Ten track to kozacka linijka za kozacka linijką, szalony strumień świadomości, pokaz gier słownych i festiwal ciosów w celebrytów. Raz absurdalnie śmieszny (wersy o "Fack" albo o Rihannie - aż spadłem z krzesła ze śmiechu), raz niesmaczny (Kidnapping your mom cause I'm still in this bitch/Ransom for JonBenet Ramsey, Chandra Levy and Gary Condit), cały czas pomysłowy i technicznie doskonały - oto Slim Shady w pigułce. Dobry otwieracz - nieco przytłaczający, ale obiecujący... 5/6.
02. Slaughterhouse, Eminem & Yelawolf - Psychopathic Killer. Znając zamiłowanie Eminema do horrorcore'u - nie dziwota, że znalazł się tu kawałek o takim tytule. Ostry beat, hipnotyczny niczym upiorna kołysanka, na nim Royce i Crooked (czemu tylko oni?) zapowiadają krwawą rzeź.... Yelawolf jest ZNAKOMITY na refrenie - trochę wstyd się przyznać, ale na poczatku myślałem, że to Layzie Bone. Wtem na beat wchodzi Em i nieco psuje atmosferę groteskowymi wersami (What up, mom, applyin' for a rim job, are you hirin' ? - gdy usłyszałem te wersy, miałem ochotę wyłączyć całą płytę...) i swym wściekłym flow. Ogólnie jednak - kozak sztos, jeden z lepszych na płycie. Dobry start. 4/6.
03. Eminem feat. Kobe - Die Alone. Gorzki Em egzaminujący swoją relację z kobietą (... czyżby znowu Kim?) i wylewający swój ból na tracku, skarżący się na piekielną samotność.... Rozdzierający utwór z trochę, jak na mój gust, za bardzo wesołym refrenem Kobe'a. Nie porywa mnie ten numer. Powiem więcej, jest on dla mnie odpychający, ten lament dorosłego faceta po rozpadzie związku - nieważne, czy to kawałek autobiograficzny czy nie - jest miejscami wręcz żenujący. 2/6.
04. Bad Meets Evil - Las Vegas. Hasło "What happens in Vegas... stays in Vegas" spopularyzowane przez słabiutką trylogię "Kac Vegas" to wdzięczny temat dla muzyków. Suto zakrapiana, absolutnie szalona impreza w Mieście Grzechu (napisałbym "niezapomniana", ale wiadomo, jak to bywa z suto zakrapianymi imprezami)? W to graj Eminemowi i Royce'owi. Panowie zgodnie rozszarpują beat na strzępy - Marshall w kolejnej już niemożliwie długej zwrotce próbuje w dosyć bezceremonialny sposób poderwać dziewczynę na ostry seksik i nie tylko (We're in Sin City/Since when do we begin to get dignity?), a przy okazji swoim zwyczajem obraża większość gwiazd show-businessu. Dostaje się Ke$hy, Iggy Azalei, obrywa chujowy, monotonny rap Migosów... a nawet Robin Williams w baaaardzo kontrowersyjnych wersach, za które punkt zabieram - za wcześnie, Em, za wcześnie. Royce również leci znakomicie. I tylko refren mógłby być mniej irytujący.... 3+/6.
05. Slaughterhouse - Y'all Ready Know. O, cześć, Preemo. Miło z Twojej strony, że przy okazji nagrania albumu z Royce'em wysmażyłeś też beat dla całej Rzeźnickiej ferajny.... Szkoda tylko, że jakoś tego beatu nie mogę polubić. To kolejny pianinkowy loop w niepodrabialnym preemowskim stylu... brzmiący jak odrzut, taki "beat that collected dust" gdzieś w przepastnych preemowych szufladach. Rozczarowuje to tym bardziej, że - jak wspominałem - Preem i Royce wypuścili właśnie album z kozackimi podkładami, łączącymi żywe instrumentarium courtesy of Adrian Younge z samplami Premiera.... Doceniam jednak ten staroszkolny, nowojorski sznyt. Doceniają go też panowie Rzeźnicy, jak zwykle kładąc na beacie ostre niczym brzytwa linijki. Kto nawinął najlepiej? Dla mnie Royce zdeklasował pozostałych, choć strasznie podoba mi się też zwrotka Crookeda, szczególnie jej początek. Jest ogień. 4/6.
06. Eminem feat. Sia - Guts Over Fear. Pierwszy kawałek, który doczekał się teledysku. Swoiste katharsis - poważny Marshall Mathers wnikliwie analizuje swe dokonania, sfrustrowany jest poczuciem, że jest bliski wypalenia (Sometimes I feel like all I ever do is/Find the different ways to word the same old song), że jego kariera, pełna wzlotów i upadków, sukcesów i bólu, może chylić się ku końcowi(And the window is closing/And there's nowhere else I can go with my flows)... Wbrew pozorom jednak, nie jest to track mroczny i ponury - posłuchajcie końcówki, a dowiecie się, w czym Em znajduje wsparcie, co jest jego celem. Interesujący i dający do myślenia utwór z ciekawym, acz nieco sztampowym refrenem Sii (GAC OŁWER FIIIR... Za to podniosły bridge prowadzący do refrenu jest wyśmienty). 5/6.
A, i jeszcze jedno. Trochę offtop, ale co tam - "The Equalizer" (czy tam "Bez litości") to jeden z najgorszych filmów, jakie widziałem w tym roku. Absolutnie nie polecam.
07. Yelawolf - Down. Mój ulubiony joint na całym cedeku. Uwielbiam ten podkład - zadziorny, bezczelnie "południowy" z tą gitarką, idealny dla zakręconego wymiatacza z Alabamy. A ten ma pełne ręce roboty, bo wciska gaz do dechy zwiewając swym Niezidentyfikowanym Obiektem Oldsmobile'owym przed flotą radiowozów.... Przy okazji ogłaszając światu, że he doesn't give a fuck, i siejąc zniszczenie swym niepowtarzalnym, południowym swagiem. Cudo, instant replay. 5+/6.
08. D12 - Bane. Było Yin, musi być i Yang. Po najlepszym kawałku na płycie mamy najgorszy, powrót zasłużonej grupy D12. Beat Mr. Portera to okropny, elektroniczny rechot, na którym Kuniva, Swifty i Porter (a gdzie Fuzz Scoota?) jadą nawet fajnie technicznie, ale nie mówią nic ciekawego. A potem wchodzi jak zwykle beznadziejny Bizarre - i wszystko idzie w diabły.... Omijać szerokim łukiem. 1/6.
09. Eminem - Fine Line. Beat - ciężkie uderzenia klawiszy - od razu nasuwa mi skojarzenia z "Relapse". Nawet Em brzmi nieco pododbnie jak na tamtym albumie, minus oczywiście denerwujące akcenty. To niemal już obligatoryjny track o zaletach i wadach sławy, i o tym, jak cienka granica je oddziela.... Track ciekawy, dokładnie opisujący ową dychotomię... Plus świetny refren. I tylko ten śpiewany bridge Ema psuje lekko ogólne wrażenie... Ale - I dig it. 4+/6.
10. Skylar Grey, Eminem & Yelawolf - Twisted. O matko, ten refren z kolei jest okropny. Straciłem wiarę w Skylar Grey dawno temu, przy okazji premiery fatalnego "C'mon Let Me Ride", ale nie spodziewałem się od niej refrenu tak rujnującego cały track. Utwór nawet ciekawy, śpiewany duet Skylar i Ema (!) o toksycznej, tragicznej miłości... Do tego jeszcze zwrotka Yeli, który - ze swym południowym akcentem i sznytem - w ogóle nie pasuje na ten delikatny, pianinkowy beat. Śpiewający Em - jest do bani... Nie jest to jednak track zupełnie tragiczny - śpiewane zwrotki Skylar, do refrenu są świetne, takoż samo płynne przejścia między nią a Eminemem... Ale ogółem utwór wypada słabo. 2/6.
11. Eminem - Right for Me. I ZNOWU kanonada wersów od gospodarza. Szczerze - mam już trochę tego dosyć. Em jest niezrównanym raperem, sypiącym metaforami i rymami jak z rękawa - ale od "MMLP2" wpadł w niesamowity słowotok, próbując wepchnąć w linijkę tyle sylab, ile się da.... Tym razem Marshall powraca w znajome, horrorcore'owe rejony, w krainę grzybkami, wódą i halucynogenami płynącą.... Niektóre linijki na "Right for Me" są genialne (dłuuga metafora, opisująca w skrócie jego karierę w drugiej zwrotce - niesamowita), niektóre brzmią wepchnięte na siłę, wzięte zupełnie z kosmosu (And all I can do is follow the music/and end up with Paula Abdul at Lollopalooza/Fillin' water balloons with nail polish remover - ?!)... Beat jest jednym z najgorszych na płycie, takoż samo refren, mający chyba w zamyśle być niepokojący i upiorny, a brzmiący jak parodia. 2/6.
12. Eminem, Royce da 5'9, Big Sean, DeJ Loaf, Danny Brown & Trick Trick - Detroit vs. Everybody. Najbardziej chyba znany, na pewno najszerzej dyskutowany kawałek z całej (pierwszej) płyty... Śmietanka pierwszoligowych graczy z Detroit na jednym tracku (a na beacie... producent z Massachusetts)! Cud, miód i w ogóle, zdawałoby się na pierwszy rzut oka... Tymczasem mnie ten track nie rusza wcale. A osobiście uwielbiam posse cuty! "Detroit vs. Everybody" mógł być ultrasztosem zasługującym na swój tytuł, prezentującym unikalność i charakterność sceny Detroit - tak obfitujących przecież w niesamowitych MC i producentów. Black Milk! Apollo Brown! Guilty Simpson! T3, Illa J, Elzhi! Boldy James... Esham? Wyobrażacie sobie Eminema i Eshama na jednym tracku, wielkie pogodzenie dwóch zaciekłych wrogów? A co z resztą D12? Naprawdę, oczekiwałem po tym tracku o wiele więcej. A tak mamy kolejną nieskończoną zwrotkę Ema, będącego nie na miejscu Big Seana, jak zwykle niezawodnych Royce i Danny Brown... No i rzecz irytującą, czyli minimalny wkład Trick Tricka i nieznanej mi, ale obdarzonej nawet ciekawym głosem raperki DeJ Loaf. Serio? Nie dało się podarować im choćby jednej, głupiej szesnastki, trzeba było zepchnąć ich na margines, by dać miejsce jeszcze kilku dodatkowym wersom Marshalla? Oj, nieładnie. Beat też nie powala. Dobrze przynajmniej, że MC's z Motor City wzięli sprawę w swoje ręce i wysmażyli potężny remiks.... 3/6.
Drugi dysk albumu to swoiste greatest hits, przebieżka przez największe hiciory wytwórni - od lewitującego w oparach halucynnogenych substancji "Purple Pills" D12, przez kilka tracków będących już poza wytwórnią 50 Centa i Obie Trice'a, aż po nieśmiertelne, perfekcyjne nawet po 11 latach "Lose Yourself". Gratką jest ostatni utwór na trackliście - "Lose Yourself" w wersji demo. Polecam przesłuchać obie te wersje zaraz po sobie. Ogólnie - nie mam jakichkolwiek zarzutów co do doboru tracków na płycie. Cieszy fakt, że każdy raper związany teraz bądź niegdyś ma tu swój występ - także zapomniani już Stat Quo, Bobby Creekwater czy Cashi$. Nie lubię za bardzo Obie Trice'a, ale przyznaję, że jego kawałki są tutaj jednymi z najlepszych (jeden z nich - "The Setup" - ze świetnym refrenem ś.p. Nate Dogga... Spoczywaj w pokoju, mistrzu). Bardzo mnie ucieszyło zawarcie na kompilacji klasycznego "In Da Club" oraz mojego ulubionego kawałka Slaughterhouse - "Hammer Dance" (ten sample z Korna jest po prostu mistrzowski, mógłbym słuchać go godzinami). Jedyny track, który zdaje mi się niepotrzebny, to "P.I.M.P." Zamiast niego przydałby się drugi kawałek Rzeźników ("My Life" na przykład?)...
Reasumując - dysk drugi "Shady XV", jako celebracja shadyrecordsowego "piętnastaka" sprawdza się bardzo dobrze, ukazując w przekroju przebogate dziedzictwo wytwórni, prezentując każdego (no, prawie każdego, ale o tym za chwilę) artystę z nią związanego.... Materiał premierowy natomiast jest.... nierówny. Zbyt dużo tu, jak na mój gust, lirycznych popisów gospodarza i wszechwładcy Shady Records, przez co - w rzeczy samej - pierwszy dysk przypomina bardziej "The Marshall Mathers LP 2.5", aniżeli pełnoprawny sampler. Marszałek Mathers rządzi i dzieli na tym albumie, przez co tacy MC's jak Joell Ortiz, Joe Budden czy członkowie D12 zdają się być absolutnie zbędni. Nawet podkłady schodzą na dalszy plan przy tytanicznych słowotokach Eminema, które - powiedzmy sobie szczerze - stają się nudne. Zachwycałem się nimi, gdy słuchałem "MMLP2" - tu jednak poczułem się nimi znużony. Nawet jeśli liryka i technika wszystkich (no, prawie.... na Ciebie patrzę, Bizarre) podkręcona jest na 100% - wciąż nie gwarantuje to równie stuprocentowej satysfakcji.
Poza tym, jest jeden muzyk związany z wytwórnią, po którym nie ma na "Shady XV" ani śladu. Nadworny DJ Eminema, jeden z najbardziej utalentowanych i prominentnych producentów w hip-hopie... Zgadujecie, o kim mowa? Tak jest - The Alchemist. Dlaczego nie ma na "Podejrzanej Piętnastce" ani jednego beatu, skreczu, czegokolwiek, od Monsieur Mamana? Znów - nieładnie, oj, nieładnie...
Niemniej jednak - "Shady XV" da się słuchać, da się nawet polubić. Nie jest to ideał w żadnym razie - ale na pewno miły prezent na cześć piętnastych urodzin Shady Records.... Wystawiam całościowo cztery na sześć - i proponuję toast za kolejne piętnaście lat samych sukcesów. Cheers! Second round's on me....