Buck 65 "Neverlove" - recenzja
Na początku lutego tego roku premierę miała druga płyta projektu Bike For Three!, w którym główną siłę wokalną stanowi Buck 65. Raper nie rozpieszczał nigdy dużą ilością produkcji w ciągu roku, stąd niezłym zaskoczeniem dla niektórych musiała być zapowiedź nowej solówki artysty. Co ciekawe, okazało się, że dzień przed premierą „Neverlove” bez specjalnego rozgłosu została opublikowana kolejna produkcja artysty, mini–album „Laundromat Boogie”, którego prace rozpoczęto tuż po zamknięciu oficjalnego longplaya. My zajmiemy się dziś jednak wyłącznie daniem głównym w postaci "Neverlove".
A czy to danie sycące i godne brzucha prawdziwego konesera? Nie od dziś wiadomo, że najlepsze albumy są często tworzone pod wpływem silnych emocji, a spore piętno na najnowszych utworach Bucka odcisnął rozwód z żoną. I wiemy to już od pierwszego utworu – świetnego „Gates of Hell”, wyprodukowanego przez Aliasa z Anticonu. Mogłaby to być zapowiedź najlepszej płyty Kanadyjczyka od czasów „Secret House Against the World”. Tak, niestety, jednak nie jest.
Bo po „Gates of Hell” pojawia się takie „Only War”, w którym klimat mozolnie budowany w pierwszej zwrotce odbija się od ściany w chwili, gdy do mikrofonu zbliża się Tiger Rosa. Gorzej, że wokalistka pojawia się gościnnie w aż czterech utworach na płycie i tylko „That’s the Way Love Dies” można uznać za w miarę udany. Jeszcze ciekawiej jest z „Heart of Stone”, w którym udzielająca się w refrenie Jessica Lee ma niewątpliwe aspiracje, by zostać gwiazdą na listach przebojów. Z tym, że ten popowy refren, bardzo bliski klimatom, proponowanym przez Radio Eska, to jeden z najsłabszych punktów albumu. Chciałoby się więc oskarżyć gości o zamazywanie pozytywne wrażenia, ale nagle pojawia się podśpiewywane przez samego Bucka „Superhero in My Heart”, którego w żaden sposób nie idzie usprawiedliwić. Tak jak singlowe „Super Pretty Naughty” w założeniu będące pastiszem klubowych, radiowo-telewizyjnych hitów, w rzeczywistości pozostawiające spory niesmak. By było ciekawiej, oddajmy na chwilę głos samemu Buckowi: „Nie byłem pewien co zrobić z tym utworem. Niekoniecznie chciałem się nim dzielić z kimkolwiek (…) Raz opowiedziałem historię tej piosenki w klubie podczas jednego z moich koncertów i spytałem ludzi, czy chcą, abym go zagrał. Myślałem, ze znienawidzą ten utwór, ale, o dziwo, go pokochali” – pisał po publikacji utworu. Czemu ich słuchałeś, Buck? Przecież nie od dziś wiadomo, że alkohol wpływa negatywnie na percepcję rzeczywistości.
Czy więc na płycie pojawia się coś dobrego oprócz „Gates of Hell”? Owszem, mamy przecież mroczne, prowadzone przez mocno swingującą perkusję „She Fades”, niesamowicie klimatyczne "Love Will Fuck You Up" oraz genialne „Baby Blanket”, przywołujące echa Bike For Three! i bardziej nastrojowych momentów z „Secret House Against The World”. Poza tym, trzeba przyznać, że mistrzem flow Buck nigdy nie był i nie będzie, ale gdy mowa o tekstach, poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Nawet jeżeli o dokładność niektórych rymów oskarżyć można by było tylko LL Cool J’a, a dominacja słowa „love” na ostatnich albumach byłego reprezentanta Anticonu jest już nieco nużąca.
Nowy album Bucka 65 nie jest wobec tego pozycją tragiczną. Ale to album, którego zalety zostają przyćmione przez zbyt liczne wady. To z kolei tworzy nam płytę niespełniająca pokładanych w niej oczekiwań. Dlatego „Neverlove” otrzymuje tylko trzy z minusem.