Tede "#kurt_rolson" - recenzja
Złośliwi mogą powiedzieć, że Tede przeżywa kryzys wieku średniego. Fani będą wtedy utrzymywać, że od zawsze miał w sobie pewną dawkę infantylności i szczeniackiej buty, a te raczej przemawiają na jego korzyść, gdyż rap "to nie jest kraj dla starych ludzi". Tutaj liczy się apetyt (a ten Tedzik ma wielki, wystarczy na niego spojrzeć), pewność siebie (nigdy mu jej nie brakowało) oraz charyzma (znak rozpoznawczy Jacka). Do pakietu tych wszystkich cech dodajmy jeszcze dwa elementy, które wśród weteranów gatunków są niestety zaniedbywane: świeżość oraz... umiejętność rapowania samą w sobie. Na pierwszy rzut oka można to odebrać jako nieśmieszny żart bądź złośliwość z mojej strony, w końcu każdy MC powinien wiedzieć jak się trzyma mikrofon... No właśnie powinien, ale ilu starych wyjadaczy faktycznie podchodzi na poważnie do swego rzemiosła, dbając by ich pióra były wciąż naostrzone, a flow nienaganne? Owszem, doświadczenie zawsze jest mile widziane, niemniej muzyka pozostaje muzyką. Tede nabrał wystarczająco dużo pokory, by przyjąć ten fakt do wiadomości. Co jednocześnie nie przeszkadza mu aby pójść parę razy pod prąd, nawet jeżeli droga prowadzi donikąd.
Niestety, "#kurt_rolson" wciąż powtarza błędy poprzedniczek. Ktoś mądry powiedział niegdyś, że nie warto zabierać się za stworzenie dwupłytowych wydawnictw o ile nie nazywasz się Shakur lub Wallace. Owe porzekadło po raz kolejny okazuje się słuszne. Podziwiam (i mówię to bez cienia ironii) ludzi, którzy potrafią przez bite dwie godziny kiwać głową do hałaśliwych, trapowych bitów. Ja osobiście posłucham ich z przyjemnością pół godziny, w porywach może 50 minut, ale po tym czasie zaczyna mnie boleć głowa, bo to po prostu specyficzne, agresywne brzmienie, które nie każdemu odpowiada. A że mam manię na punkcie traktowania albumów jako spójnej całości i słuchania ich "od deski do deski" za jednym zamachem, jest to dla mnie trochę problematyczne. Niemniej jeżeli wam nie przeszkadza to, że otrzymujecie zbiór bangerów, które możecie sobie puszczać w dowolnym momencie i kolejności - nie powinniście być zawiedzeni.
Jacek porusza się po bitach sprawniej niż kiedykolwiek. Cięcia, pauzy, przyspieszenia, rozciąganie sylab - usłyszymy to wszystko w jeszcze lepszym wydaniu niż na świetnym "Elliminati". Tede, wbrew temu co mogłoby się niektórym wydawać, nie jest hip-hopowym dziadkiem usiłującym nadążyć świńskim truchtem (sorry, musiałem) za współczesnymi trendami - on doskonale rozumie nowoczesne brzmienia i czuje się w nich jak ryba w wodzie. Pozostaje szalenie autentyczny, znajdując w nowej fali rapu swoisty eliksir wiecznej młodości.
TDF wyśrubował poziom techniczny swoich wersów, tymczasem cierpi na tym przejrzystość podawanej treści. Oczywiście wszystkie numery są "o czymś", ale należy pamiętać, że im więcej skomplikowanych (a czasami nawet niepotrzebnych) części ma dana układanka, tym mniej czytelny może okazać się cały obraz. Tede to raper z olbrzymim doświadczeniem, jednakże obecne młode pokolenie zaczynało pisanie zwrotek od takich wielokrotnych rymów, systematycznie ulepszając ich jakość, podczas gdy w dziełach Tedego "technika" jest zjawiskiem relatywnie nowym. To nie zmienia faktu, że kolejny, nieco bardziej już pewny krok został postawiony, i to w dobrym kierunku. Następny zarzut dotyczy hashtagów, których jest na płycie sporo, a tylko niewielka część z nich jest ciekawa. Powracają również ulubione tematy Tedego, które do tej pory mogą męczyć i frustrować słuchaczy. Utwory o samochodach "skipuję" od dawna. Nie ze względu na tematykę, chociaż rzeczywiście sama w sobie mnie zupełnie nie interesuje, ale dlatego, że te numery od lat nie wywołują żadnego wrażenia. Także wyśmiewanie "przekazu o przekazie" powoli i sukcesywnie staje się tak samo czerstwe jak on sam. Nie inaczej jest z kwestią nostalgii w rapie... Panowie raperzy, już wystarczy! Nawet jeżeli głównym celem jest wyszydzenie zjawiska. Nie są to jednak czynniki rozstrzygające, jeżeli chodzi o poziom liryczny albumu, wciąż na nim znajdziemy ciekawe historie, niegłupie spostrzeżenia i zapadające w pamięć wersy.
Sir Mich bierze przykład ze swojego kompana, jest coraz lepszy i bardziej naturalny w tym, co robi. Wcześniejsze osiągnięcia producenta bywały dobre i dopieszczone, ale brakowało im duszy. Brzmiały trochę jak youtube'owe tutoriale, pokazujące jak zrobić we Fruity Loopsie konkretny podgatunek rapu. Teraz odnoszę wrażenie, że Michu odnalazł swój styl i - niezależnie czy jest to minimalistyczny podkład z nowoczesnym, "szarpanym" dźwiękiem syntezatora, czy też bit oparty na klasycznym, słodkim samplu - jego brzmienie nareszcie jest tak jak trzeba.
"#kurt_rolson", pomimo fajnego konceptu na zaklęcie internetowo-gimbusiarsko-swagowego pokolenia w formę nieco ironicznego krążka, jest tylko kontynuacją "Elliminati". Lepiej przemyślaną, ale też mniej zaskakującą. To bardzo dobra płyta na lato i fantastyczna na imprezy (pomimo kilku okropnych refrenów). Idealna do "wożenia się pomału", jak i do bezstresowego bounce'owania podczas odkurzania mieszkania. Taki niezobowiązujący rap na wysokim poziomie jest potrzebny. Zwłaszcza u nas. Czwórka.
Oczywiście. Numerami, w których kobiet się używa jako metafory muzyki/kultury/miłości/miasta/kraju, też muszę się zachwycać? Poza tym mówa tutaj o "DLS", a nie niezłym "Mirafiori".
Łona zrobił to w 2001 roku, moim zdaniem znacznie lepiej.