Common "Nobody's Smiling" - recenzja nr 2
Będę z Wami szczery, Czytelnicy - obawiałem się tego albumu. Common Sense, from the City of Wind jest jednym z moich ulubionych raperów, to gość, którego dyskografia jest iście nadzwyczajna - od roztańczonego, pełnego młodzieńczej energii i szalonej nawijki debiutu "Can I Borrow A Dollar?", poprzez nieśmiertelne "Resurrection", przez "Like Water for Chocolate" - jeden z moich ulubionych albumów wszech czasów, koronne osiągnięcie wybitnego kolektywu Soulquarians, przez wykręconą, eksperymentalną... progresywną? wycieczkę do Cyrku Elektrycznego.... po fenomenalne "Be"- każda z tych płyt to wyjątkowa muzyczna podróż, doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Jednak potem, po "Be" ... coś jakby się popsuło. Com jakby obniżył loty - "Finding Forever" z 2007 roku, płytka niezła, miejscami bardzo dobra, była jednak o klasę jednak gorsza od "Be"... Tragiczna, elektro-popowa, mdła mieszanina o nazwie "Universal Mind Control" zawiodła i zniesmaczyła wielu. Ostatni album, "The Dreamer/The Believer", choć bardzo dobry pod wzlędem produkcji (o tym szerzej za chwilę) - również rozczarował. Com jakby zagubił się, próbował miejscami wdziać kompletnie do niego niepasującą pozę hustlera i niewybrednego braggowca (How should I say this? Fuck it, I'm the greatest - stać Cię na więcej, Lonnie, na wiele więcej)... Nawet nawijka, niegdyś tak pełna luzu i energii, zdawała się brzmieć wymuszona, bez krzty pasji. Dlatego też do "Nobody's Smiling" podchodziłem z rezerwą, obawiając się rozczarowania.... Co więc dostałem?
Zaczyna się nieźle. Miękki, subtelny wokal Jamesa Fauntleroya, sączący do uszu tekst brzmiący niemal jak przypowieść - thousand years ago, we were young and we didn't know/we were trading our crowns for our souls... My, młodzi i głupi, oddaliśmy swe dusze ulicy, wstąpiliśmy do gangów, by zdobyć szacunek.... Wokal płynnie przechodzi w świetnie pocięty sampel piosenki Curtisa Mayfielda... I wchodzi sam gospodarz, fascynująco opowiadając o dorastaniu na niewesołych ulicach Chicago w latach 80.... A zaraz po nim Lil' Herb, młody reprezentant Chi-City, kreśli obraz niebezpieczeństw współczesnego Chicago. Znakomity pocżatek albumu, dobrze przedstawiający niewesołą sytuację w Wietrznym Mieście. Bo właśnie owa sytuacja stanowiła główną "inspirację" dla powstania albumu.
Zapytacie dlaczego? Bowiem ostatnimi czasy Chicago stało sie jednym z najniebezpieczniejszych miast w Ameryce. Chicagowskie gangi stały się brutalniejsze, strzelaniny i rozboje stały się niemalże rzeczą powszednią. Ofiarą morderstw padli również młodzi, utalentowani raperzy - między innymi Big Glo, kuzyn Chief Keefa, czy OTF Nunu, kuzyn Lil Durka.... Co smuci tym bardziej, iż od kilku lat to właśnie artyści z Chicago rządzą rap-grą - by wspomnieć choćby Lupe Fiasco czy Chance'a the Rappera. Kto wie, czy gdyby nie tragiczne w skutkach strzelaniny, nie doczekalibyśmy się kolejnego Commona czy Kanye Westa? Choć statystyki mówią, że przestępczość w Chicago spada (wg raportów policji - 415 morderstw w 2013 roku), to - jak mówi Common: "Ta statystyka jest i tak zatrważająca. Jeśli mówisz, że w tym roku zginęło 421 osób - nieważne, czy w latach 80. zginęło więcej; to nie powinno się w ogóle dziać." Czasy się zmieniły, gangi i młodzież się zmieniły - i to jest najstraszniejsze. "Nobody's Smiling" obrazowo i przejmująco opisuje twarde ulice Chi-City, gdzie kwitnie handel dragami (Nigga selling on the block like an auction), gdzie niezwykle łatwo można zarobić kulkę między oczy (Out of ten people that was shot, 7 ate 9's, two trey 8's and one 45.... - z wersów Malika Yusefa w "Nobody's Smiling" - bez dwóch zdań, najlepsza zwrotka na albumie)... Szczególnie fascynujący jest "Kingdom", w którym Com wciela się w swoistego "good kid" w "mad city" Chicago. Jeden z lepszych storytellingów tego roku, może i ostatnich lat.
Produkcją albumu, podobnie jak na poprzedniej płycie Coma, zajął się "Ojciec Chrzestny hip hopu z Chicago", mentor Kanye Westa - No I.D. Świetnie - pomyślałem, gdy dowiedziałem się o tym - kto jak kto, ale Com i No I.D. rozumieją się znakomicie, panowie stworzyli razem nieśmiertelne, trwalsze niż ze spiżu klasyki.... A "The Dreamer/The Believer" bardzo podobało mi się muzycznie - klimatyczny, korzenny boom-bap oparty na samplach. Miałem nadzieję, że "Nobody's Smiling" pójdzie podobną drogą, a singiel "Kingdom" - track mocny, podniosły, oparty na znakomitym samplu chóru Voices of Conquest - jeszcze tą nadzieję wzmocnił. Okazało się jednak, że No I.D. poszedł ścieżką inną, odszedł od soulful, boombapowego soundu "TD/TB" - nie zrezygnował z zabawy samplami, ale jednocześnie proponując też mroczniejsze, duszniejsze elektroniczne rytmy, vide choćby "Blak Majik" ze zniekształconymi pogłosami w tle i ciężkimi perkusjami, czy "Speak My Piece" (dla mnie niestety, nieudany kawałek), gdzie bazą jest dziwacznie zmanipulowany cytat Biggiego, "ujarzmiony" przez monotonne uderzenia.... Złe wrażenie po nim zaciera "Hustle Harder" z rozkosznym, wibrującym basem. Nie każdy utwór jest jednak zimny i elektroniczny - No I.D. wysmażył także kilka nastrojowych sztosów o dobrze nam znanym, "cieplejszym", samplowanym brzmieniu - choćby wspomniane "The Neighborhood", "Kingdom" czy wieńczący płytę "Rewind That" - lekki i "zwiewny" niczym produkcje J Dilli track, w którym Com opowiada o swej znajomości z No I.D. i... J Dillą właśnie.
Ogólnie jednak... produkcja mi się podoba. Mniej co prawda niż na "TD/TB", jest mniej spójna niż na tamtym albumie, plus - nie da się ukryć - Common brzmi jednak najlepiej na oldschoolowych, soulowych i funkowych samplach, vide "Be". Zawsze miałem wrażenie, słuchając go na elektronicznych beatach, że Com zupełnie tam nie pasuje - posłuchajcie choćby "I Got A Right Ta" z "Electric Circus" - sztos konkretny, jak to się mówi - beat's bangin', yo - ale Common brzmi tam nie na miejscu. Na "Nobody's Smiling" jest jednak lepiej, znać, że No I.D. przykroił swe elektroniczne sztosy dokładnie pod Coma - i jest nieźle, MC brzmi na nich bez zarzutu.... acz nie perfekcyjnie.
Podsumowując.... "Nobody's Smiling" to pozytywne zaskoczenie. Miło słyszeć, że Com powraca do formy, że nie stracił zmysłu do pisania świetnych tekstów, i wciąż doskonale rozumie się z No I.D. Czy jest to najlepszy album Commona od czasów "Be", jak to okresla np. HipHopDX? Czy "Nobody's Smiling" przebija "Marzyciela" czy "Finding Forever"? Ciężki wybór... Ale ostatecznie - według mnie nie. To dobra płyta, świetna tekstowo (i w tym aspekcie na pewno przewyższająca te albumy), jednak mimo wszystko produkcje na "NS" nie są jakoś szczególnie zniewalające, nie zapadają w pamięć tak jak te na "TD/TB" czy "FF" ("Misunderstood", "The People" - czysta magia). Są tu niewypały ("Speak My Piece"), kawałki, które są takie sobie ("Blak Majik", "Real" z Elijah Blake'em), featuring Big Seana jest zupełnie niepotrzebny, psuje tylko znakomity beat "Diamonds" (plus nie wiem, jak Wy, ale ja nie mogę zdzierżyć tego "TRYNA GED IT ERRYWAY ERRRYDAAY").... Jednak wciąż jest to ze wszech miar godna uwagi, zacna płyta, kolejna mocna pozycja w świetnej dyskografii Commona. 4.