PeeRZet/TMK Beatz "Doktor Majk" - recenzja
Od lat wiadomo, że PeeRZet ma swoje miarowe flow, mocny, rozpoznawalny głos, mnóstwo punchlines i wersy starannie wykończone podwójnym rymem. Pytanie co chce z tym dalej robić, co na tym fundamencie budować. „Doktor Majk” to zarazem próba – przeczytacie poniżej czy udana - odpowiedzi, jak i powtórka z tego, co zapewniło raperowi uznanie.
„Monotonny” – narzeka większość moich kolegów, z którymi o tym urodzonym w Stalowej Woli raperze rozmawiam. Może trochę, ale to też jest jakaś polska przypadłość. Nasi nawijacze, zwłaszcza Ci nowi, wyraźnie cierpią na ADHD: piętnaście sekund normalnego nawijania wywołuje u nich potrzebę tego, żeby przyspieszyć, nałożyć autotune’a, zwolnić. Ta rozpaczliwa żonglerka patentami pokazuje przede wszystkim jedno – brak wyrobionego stylu. Otóż PeeRZet styl ma, a to jego rozpracowywanie podkładów na czynniki pierwsze sprawia mi jako słuchaczowi przyjemność. Być może to kwestia wychowania się na tych wszystkich Rakimach, Jeru i Guru. Nie wnikam.
Jako, że dobry punch to dobry punch i broni się sam, a gospodarz „Doktora Majka” razem z jego producentem (TMKBeatz) są w kwestiach wykonawczych pedantyczni niczym starzy kawalerowie, natychmiast polubiłem na „Doktorze Majku” numery takie jak „Chwalisz się czy żalisz?”, „Chcę czegoś więcej 2” (ukradzione przez Oxona – trzeba posłuchać!) czy „12 Małp”. Zawsze docenię kawałek rozpoczęty dubletem w rodzaju „Klasyka jak winyl, kochasz wosk, props wariacie / Ci nowi widzieli wosk tylko u siebie na klacie”, czysto rapowe sytuacje gdzie facet za mikrofonem przekonuje, że nie chce być chorągiewką, a dla chorągiewek wiatrem, dowodzi, że wbił tyle szpilek, że dorabia na kursach voodoo. Sprytne to wszystko, czasem nawet bardzo. Dwuwiersz „Ja jestem samcem alfa, ty jesteś samcem theta / Yyy sorry Tet, dobra, czas pomówić o konkretach” należy zapamiętać do końca roku i uhonorować w stosownym podsumowaniu.
Na „Z miłości do gry”, pierwszym oficjalnym solo, Przemek pokazał trochę więcej niż cięte linijki. Dorosłego faceta. I nie zarzucił tej drogi. Mam do niego szacunek za to, że nie kreuje się na nastolatka, bo to już ten wiek, kiedy „pieprzysz żonę”, spłacasz kredyt, prowadzisz działalność, a od tego który kolegów z fachu donosi na policję bardziej interesuje cię, by ktoś nie podpierdolił cię do skarbowego. Ten PeeRZet z „Pana pospinanego”, gość poirytowany tym, że mu ziomek się o ścianę opiera jak zdejmuje buty przed wejściem do jego mieszkania, albo że mu za mocno drzwiami od fury trzaska, to jest właśnie proza życia, odpowiedź na te wszystko górnolotne abstrakcje o głębi osiedlowych kałuż. Żaden gimbus nie poprosi mamy o hajs na płytę, gdzie raper jedzie centralnie „Nie mam czasu nawet pierdnąć, tyram nawet jak nie tyram / I sram na twój status chłopaku że właśnie wstałeś z wyra”. I dobrze, odważna rzecz nagrywać album nie dla dzieci.
To wszystko wyszło, złego słowa nie sposób też powiedzieć o bitach pełnych najczęściej napastliwych smyczków, nerwowych, grających w kółko klawiszy, agresywnych gitarek, basu nie pozwalającego się nie zauważyć, grzmocących perkusji. Tam gdzie jest patos, przychodzi zwykle pazur i pierdolnięcie, produkcja okazuje się zatem wydajna i skuteczna. W czym jest więc problem? Ano w wartości dodanej, chęci zrobienia czegoś nowego, odbicia od standardu.
Obrazem klęski i rozpaczy jest „Jak Clark Kent, jak Bruce Wayne”. Trudno mi sobie przypomnieć, by kiedykolwiek ktoś zrobił sobie singlem aż taką krzywdę. TMKBeatz męczy się z bitem z plastikową melodyjką i innym podziałem rytmicznym, kiedy zaś włączają się hi-haty a raper przyspiesza będąc sztywnym jak wynajmowane modelki z polskich hip-hopowych klipów sprzed 10 lat, ogarnia człowieka zażenowanie spotęgowanie fatalnie rozegranym refrenem. I niestety PeeRZet wydaje się na typ etapie niereformowalny. Prosi by nie cofać go do podziemia, ale robi się nieprzyjemnie, jeśli przychodzi do podsumowania jego rozwoju na drugim albumie. Nie ma odrobiny lekkości we wszechobecnych próbach manewrowania tempem nawijki, hasztagi są wymęczone i dziwnie niebłyskotliwe, storytellingi gubią całą narracyjną wartkość tak jakby autor zbyt skoncentrował się na tym, by słowa ładnie wyglądały w wersie, mniej na narracji. Taka „Adrenalina”, poważniejsze podejście od bardziej „eldokowych” treści nudzi tak bardzo, że ledwo idzie utrzymać koncentrację do końca utworu. A cykające „Aptaun Bejbi”? No, bardzo się cieszę, że się panowie w wydawnictwie tak dobrze czują ze sobą, tylko można by pomyśleć, żeby słuchacz poczuł się równie fajnie. Na przykład nie serwować mu zupełnie od czapy trzyutworowego bloku horrorcorowo-psychodeliczno-nie wiadomo jakiego. Organy, echa na perkusji, zakręcone sample wokalne, histeria, do tego gościnnie Patokalipsa i Słoń, a pomiędzy całą tą menażerią absolutnie zagubiony gospodarz. Rany, dlaczego tak?
Jawi się PeeRZet jako ten słoń w składzie porcelany, co by to chciał się z gracją przemknąć, a nie ma do tego predyspozycji. Niech już tratuje, depcze i poniewiera przez 40 minut zwartego albumu, nie zaś męczy się przez 70 usiłując stanąć na trąbie. A jak upiera się na tę ewolucję, to do pracy. Doktor Majk (kolejna niefortunna metafora, pamiętacie „Help Me Dr. Dick”?) musi tego pacjenta gościć sporo częściej niż do tej pory. Na razie nie należy się nic ponad trójkę.
M.in. jedną z największych ikon polskiego dziennikarstwa hip-hopowego i najbardziej kontrowersyjnym i ostrym piórem okresu 'papierowego Ślizgu' :)