Eldo "Chi" - recenzja nr 1
"Brakowało mi ciebie, Leszek. Dobrze, że wróciłeś." Natrafiłem na wiele tego typu zdań towarzyszących premierze najnowszego albumu Eldoki. To najlepszy dowód na to, że znak jakości "Eldo" najwyraźniej nie stracił na wartości przez tyle lat. "Chi" to nie energia chi, a trzecia od końca litera greckiego alfabetu, wstępnie zwiastująca jeszcze tylko dwa kolejne albumy, zanim warszawska legenda zawiesi mikrofon na kołku. Może przesadą byłoby stwierdzenie, że już powoli można się z byłym członkiem Grammatika żegnać, ale upływ czasu jest czymś, z czym po prostu dyskusji nie ma.
Tym bardziej miło mi, jako komuś, kto się na muzyce Grammatika i solowych płytach Eldo wychowywał, stwierdzić, że jego dzieł (może z wyjątkiem pierwszej, kontrowersyjnej solówki) ząb czasu nadgryźć nie zdołał i mimo postępu hip-hopu, rozwoju rozkazującego młodym graczom zwracać coraz większą uwagę na co najmniej przyzwoitą technikę i ciekawe flow, to Eldo ze swoim stabilnym, nigdy zbytnio nie szarżującym, za to hipnotyzującym stylem, trzyma się na tej scenie jako równie stabilny jej filar. To że internetowa niesława związana z przeróbkami słynnego freestyle’u nie wpływa na właściwą twórczość, a owe przeróbki żyją zupełnie osobnym życiem, wskazuje choćby odbiór rewelacyjnego utworu "Kamienie" nagranego specjalnie na 35-lecie Studenckiego Komitetu Solidarności.
No tak, ale to wciąż nic nam nie mówi o najnowszym dziele artysty. Co "Chi" wnosi do jego bogatej dyskografii oraz lekko przynudzającego pod względem rapowych premier roku 2014? Może posłuchajmy samego zainteresowanego: "nie znajdziesz tutaj zdolności kredytowej / może trochę słów, które zapadną Tobie w głowie / może kilka refleksji i niełatwych pytań / kilka trafnych metafor na bitach tłustych jak Grycan". Czy obietnice złożone w świetnym open tracku "MS Batory" znajdują pokrycie w dalszej części tracklisty?
Rzeczywiście, jak zwykle dostajemy od Leszka sutą porcję przemyślanych tekstów i zgrabnych metafor, którym zawsze blisko było poezji. Tym, którym to zawsze smakowało, tak i tym razem powinno. Jest trochę do zadumy na "Skale samobójców", do zwiedzania na "Jedwabnym szlaku", trochę buntu od "Rybałtów", zadziory w "Kwietnych wojnach" czy smutków przy opuszczaniu/poszukiwaniach "Wyspy szczęśliwej". Raz afirmacja życia w "MS Batorym", raz chandra i "Droga winnych". Taki stary, dobry Eldo. I w zasadzie ciężko powiedzieć coś więcej. Jest na poziomie jak zwykle, tylko że... bez zaskoczki i bez konieczności jakiejś wielkiej rozprawy nad konceptem albumu (owszem, jakiś tam był, związany z tytułami kawałków, ale i tak przecież rozleciał się na sam koniec przy "Halinie Poświatowskiej"), a tych "słów, które zapadną tobie w głowie" jakoś nie znajdujemy tyle, ile można było się spodziewać; bo ciężko powiedzieć, żeby choćby w "Kwietnych wojnach" ten MC bez rąk umiał dać ci w ryj, jak to było w "Jamie" na poprzednim krążku (no dobra, shoutout za #Leszek_Pisz, a i aluzja do Popka nawet jest). Za to osobą, którą już po pierwszym odsłuchu pamięta się na pewno, jest Pelson. "Prawda musi spełniać unijne wymogi", "wszyscy tacy modni, w świecie obeznani / niedługo będą bigos wpierdalać pałeczkami", "w TV pozory debaty na rozkaz starych elit / prowadzący to ułomny matematyk – tylko dzieli" – to tylko niektóre ze starannie napisanych i celnych wniosków członka Molesty, który w "Rybałtach" zdecydowanie przyćmił gospodarza. Pozostali goście? Pogodny refren Tomsona dopełnił wiosenny klimat singla, zaś W.E.N.A... także zapada w pamięć refrenem. I szkoda, że tylko to, bo po charyzmatycznym wystąpieniu na piątym "Kodeksie" zdawać by się mogło, że Wudoe wreszcie przypomniał sobie ten głód mikrofonu z "Wyższego Dobra" – a jednak jego tutejszą zwrotkę puszcza się mimo uszu.
No tak, zostały nam te "tłuste" bity... Owszem, werble soczyście wybijają klasyczne tempo, dając mnóstwo przestrzeni na jazzowe sample i zwłaszcza te subtelnie wlatujące z wielu zakamarków dęciaki, bass na miejscu... Niby wszystko się zgadza, tylko jak dla mnie to bardziej muzyka do nocnej lampki aniżeli headbangingu i możliwe, że to za jej sprawą wkrada się jednostajność i wrażenie lirycznego zlewania się w jedno. Żeby nie być źle zrozumianym – może i nie jest wcale aż tak buro, ponuro, archaicznie i sentymenalnie (#borys_szyc), bo np. takie "Miasto Słońca" faktycznie sprawia, że robi się słonecznie, co nie zmienia faktu, że zaraz potem niebo nam chmurnieje i rozpogodzić się ani myśli. A chciałoby się więcej tego słońca! Trudno jednak, żeby bity a’la DJ Premier jak w "Zatoce dobrych pomysłów" czy oszczędne, jazzhopowe tło do "Haliny Poświatowskiej" jakoś miały ożywić tę atmosferę. Ktoś by zakrzyknął, że przecież poprzednio, przy okazji "Zapisków...", na ten klasyczny wzór się udało. Jasne, tylko proszę sobie przypomnieć, w jakiej zabójczej formie byli wtedy Returnersi, którzy po dwóch albumach z El Da Sensei, udziale na "Kilka Numerów O Czymś" oraz współpracy z Leszkiem później stali się jednymi z najbardziej rozchwytywanych bitmejkerów w kraju. Niemniej, pochwalić trzeba Fawolę za brzmienie, którym wielbiciele (by nie powiedzieć: fetyszyści) złotej ery będą zachwyceni. Pewnie, że to bardzo utalentowany facet, a jego bitów słucha się z pewną przyjemnością. Trudno jednak mówić o odkrywaniu Ameryki, a co najwyżej o jej pilnym czytaniu i wiernym odtwarzaniu. Trudno mówić o oczywistych szlagierach do zapamiętania na lata (jedynie "Miasto Słońca" próbuje aspirować do tego miana), a co najwyżej o spójnej, równej, klimatycznej całości, której brakuje częstszych momentów błysku.
Mimo wszystko, swoim najnowszym albumem Eldo udowodnił, że równowaga między klasyką a newschoolem musi być zachowana i takie płyty jak "Chi" też mogą mieć miejsce w dzisiejszych czasach. Ba, muszą! Ale czy "Chi" potrafi w swoim najtisowym klimacie wzbudzić zachwyt, tak jak cztery lata temu "Zapiski z 1001 nocy"? Chyba niestety nie, ale nie ma co płakać, bo to solidna produkcja, a wcześniejszymi klasykami Leszek Kaźmierczak już zdążył zostawić kulturze hip-hopowej solidny posag. Czwórka.
2+ nic więcej.