Nas "Illmatic" (Klasyk Wszechczasów)
W Klasyku Na Weekend opisaliśmy wam grubo ponad setkę albumów, a do tej pory nikt nie zabrał się za płytę, która przy słowie "klasyk" nasuwa się jako pierwsza. Nie dlatego oczywiście, że o niej nie pomyśleliśmy, tylko dlatego, że ciężko nam wyobrazić sobie fana rapu, któremu taki krążek trzeba przybliżać. Czas jednak nastał. Okazja jest wyjątkowa - dziś mija równo dwadzieścia lat od premiery debiutu Nasa - płyty o której pisze się niezwykle trudno, bo to co w niej największe nie jest wyklarowane, ale wtopione w całość, ukryte między wierszami i zniuansowane. "Illmatic" zredefiniował rap, przeniósł go na inny poziom myślowy zarazem będąc porcją pełnokrwistego, szorstkiego rapu w pełnej krasie o jednym atrybucie, którego nie da się zaplanować, ani osiągnąć przez zamierzone zabiegi. Żyje własnym życiem, jest niezależnym, ponadczasowym organizmem, ma własną duszę.
"Illmatic" nigdy nie pojawi się w podsumowaniach płyt ważnych dla włodarzy wytwórni i pierwszoplanowych postaci showbizu. Był bardziej komercyjnym niewypałem. Status platyny osiągnął dopiero w 2001 roku, a CEO Columbia Records pewnie nieziemsko wkurwiali się kiedy kolejne, genialne przecież single nie wchodziły nawet do pierwszej setki rankingów sprzedaży, mimo że ulice NYC buzowały szałem na "nowego Rakima". W pierwszym tygodniu poszło 59 tysięcy egzemplarzy, co przy takim albumie ciężko uznać za gigantyczny sukces dziś, a co dopiero wtedy. Zarazem jako że album powstawał w dużej mierze w latach 91-92 stał się jednym z najbardziej bootlegowanych krążków wszechczasów. Są dowody na to, że jeszcze w 1993 roku "Illmatica" słuchano np. w Los Angeles. Producent wykonawczy, MC Serch, zarzekał się, że osobiście nakrył garaż z ponad 60 tysiącami nielegalnych egzemplarzy kaset. DJ Premier opowiadał z kolei jak do studio złazili się koledzy Nasa z QB, którzy wiedzieli, że powstaje tam historia i chcieli wziąc w niej udział chociażby w charakterze gapiów. Nie dziwię się, wiele bym oddał, żeby móc zobaczyć te sesje na własne oczy.
O wielkości tego krążka mówią nie tylko potwierdzone propsy, wielcy artyści przyznający, że był ich największą inspiracją, DJ Premier wymieniający stworzenie krążka z Nasem w tym samym składzie producentów jeszcze raz jako największe muzyczne marzenie... Nie miejsca w rankingach wszechczasów, nie ilość cutów z wersów Nasa wykorzystanych w klasykach gatunku i follow-upów. Najlepiej o jego wielkości mówi to, że po 20 latach od premiery nadal w tym albumie da się coś odkryć. Liryka jaką Nasty Nas wprowadził do gry w 1994 była nie do pojęcia w czasach dosadnych punchline prosto na werbel. Weźmy np. wers z "It Ain't Hard To Tell" - "I drink Moet with Medusa, give her shotguns in hell/ From the spliff that I lift and inhale - it ain't hard to tell". "Shotguns" to sposób palenia zioła, przy którym wdycha się dym do ust swojego zioma. Meduza spojrzeniem zamieniała w kamień. Kamień to "stone", a "stoned" to też "nastukany". Połączcie fakty. Daje wam do pogląd na jak głębokim i zawansowanym levelu rozkminy pracował mózg Nasira Jones'a przy pisaniu tych tekstów. Podwójne dno to za mało. Dziś, kiedy zachwycamy się np. Kendrickiem Lamarem i złożonością jego rozkmin, jesteś 20 lat rozwoju rapu dalej. Ten typ robił takie rzeczy w '94.
"Illmatic" swoim brzmieniem i klimatem przenosi nas w czasie i przestrzeni. Choć takich sformułowań używa się często, nieczęsto ich znaczenie można traktować tak poważnie. W każdym pogłosie werbla, niuansie tekstu Nasira i w każdym samplu siedzi coś takiego co sprawia, że projekty Queensbidge Houses stają przed oczami razem z "czujkami" stojącymi na rogach, matkami węszącymi za crackiem z dzieckiem na ręku i strzałami na które nie reaguje się panicznie, a przechodzi do porządku dziennego. Oczywiście najbardziej przyczynia się do tego "N.Y. State Of Mind" w którym wszystko opisane jest z dokładnością, która jasno wskazuje, że gość wie o czym mówi. Podkłady natomiast stanowią kanon tego co utożsamia się z brzmieniem Nowego Jorku. Kiedy ostatnio na początku "Trillmatica" A$AP Nasta usłyszałem JEDEN charakterstyczny dźwięk pianina przeszły mnie ciarki. Każdy kto zna debiut Nasa wie dlaczego. To 10 bitów idealnych, których siła płynie z perkusji i tego jak na nich, a może raczej między nimi porusza się gospodarz. Surowy ascetyzm Primo z "N.Y. State Of Mind", bardzo nisko siedzący turbobas z "Life's A Bitch" L.E.S.'a, jazzowy vibe "World Is Yours" Pete Rocka czy dudniące jakby niosły się już po całym osiedlu perkusje Large Pro w "Halftime"... O każdym z tych podkładów można pisać poematy. Trzeba to po prostu usłyszeć, czy może raczej doświadczyć. Ponadczasowość tej muzyki nie płynie z zagadkowym aranżacji, wielowątkowych przejść tylko z prostoty, która stała się kluczem. Dzięki niej atmosfera Wielkiego Jabłka pierwszej połowy lat 90. została zamknięta w 40 minutach wybitnej muzyki i uwalnia się ponownie za każdym razem, kiedy włączy się ten album. Ani jedno słowo nie jest na wyrost. Ta płyta to Nowy Jork, a Nowy Jork to ta płyta.
Nas na "Illmaticu" to niesamowity tekściarz i naturszczyk, który urzeka tym bardziej, że jego edukacja szkolna skończyła się bardzo wcześnie. Edukacja jednak to nie tylko szkoła. Potrafi tutaj robić cuda w kwestii wordplayu - nie tylko bawi się podwójnym znaczeniem wyrazów, ale nawet potrafi z brzmienia wyrazów ulepić pole do zabwy znaczeniem czegoś co brzmi podobnie. Jego flow często jest przez krytyków zepchnięte na dlaszy plan i przez to zupełnie niesłusznie niedocenione. Nie tylko wzbogaca te bity swoim kapitalnym zastosowaniem wielokrotnych rymów (często wewnątrz jednego wersu, nie tylko w końcówkach) i ich melodyką, ale też kiedy leci na jednym i przechodzi na kolejny jest w tym tak finezyjny i bujający, że ciężko to opisać. Głos? Unikat. Nie tak charakterystyczny jak Redman, albo... AZ, ale za to bardzo nastrojowy, idealnie pasujący do treści, charakterny, głęboki. Znam osoby, które mówią, że AZ zwrotką z "Life's A Bitch" zjadł "Illmatica". Faktycznie to genialna zwrotka, jednorazowy, 16-wersowy wybuch monstrualnego talentu, ale absolutnie nie zgodzę się z tezą. Nas jest dużo bardziej konsekwentny, nie stawia na jeden strzał, ale sumiennie dokłada kolejne klocki z których powstaje album nie tylko klasyczny, nie tylko przełomowy, ale moim zdaniem absolutnie idealny. Ma 20 lat, znam go gdzieś od 10, nadal nie zmieniłbym w nim nic - nawet jednej sekundy. Kiedy rzeczy które kochałem przed laty dziś często wydają mi się średnie, do "Illmatica" wracam regularnie, pewien i swego i nigdy się nie zawodzę. Są dobre i złe albumy, są bardzo dobre i świetne. I jest "Illmatic". To nie tylko perfekcyjnie wykonana robota, to coś więcej, tchnienie geniuszu, coś co towarzyszyło Milesowi przy "Kind Of Blue" albo Zeppelinom przy "Stairway To Heaven". Dwadzieścia lat temu, świat usłyszał magię, która sprawiła, że rap nigdy już nie był taki sam i dostał swoją ikonę, dzieło kluczowe do zrozumienia całego gatunku. List miłosny uznaję za zakończony, bo mógłbym tak w nieskończoność - wykorzystajcie po prostu idealną okazję, żeby włączyć dziś ten album i poczuć to jeszcze raz. Może nie ma ludzi niezastąpionych, ale z pewnością są niezastąpione albumy. A przynajmniej jeden.
W tamtych latach po prostu sprzedaż płyt była dużo wyższa :) A co do porównania spopularyzowania - ciężko mi ocenić, ale w latach '90 w Stanach rap też był wszędzie.