Muflon - Pisanki Freestyle'owca #4: O polskim battle rapie słów kilka
To już czwarta odsłona mojego felietonowego cyklu, więc stwierdziłem, że w końcu wypadałoby pochylić się nad wątkiem, który z oczywistych względów jest bliski mojemu sercu, czyli nad kondycją polskiego freestyle'u. Pochylam się zatem i garść refleksji dołączam, zapewne nie pokrzepiających, ale też nie wpisujących się w dominujące stanowisko, które w skrócie wyraża sentymentalne stwierdzenie: "kiedyś to umieli fristajlować, a teraz to same leszcze na bitwach".
Mój pogląd tworzy mieszanka sceptycyzmu i obawy o przyszłości polskiego fristajlu oraz poszanowania dla umiejętności obecnych, wiodących zawodników. Te dwa elementy tylko pozornie się wykluczają. Nie mam wątpliwości, że polski freestyle przeżywa kryzys (który zaczął się mniej więcej w 2010 roku), a zarazem nie do końca uważam, że jest on wynikiem mniejszych umiejętności obecnie startujących mc's. Z początku, czyli w momencie kiedy z udziału w bitwach zrezygnowała, lub mocno ten udział ograniczyła, większość przedstawicieli mojego pokolenia, to jest: Flint, Enson, Białas, Solar, Trzy Sześć, Wiciu, Green, Eskobar, Puoć itd. (we wspomnianym 2010 chyba żaden z nich nie wystartował w WBW, podczas gdy w poprzednich edycjach byli wiodącymi postaciami), rzeczywiście można było mówić o nagłym spadku poziomu, który na niższym pułapie utrzymywał się przez jakieś dwa lata, ale już np. w 2012 roku finał WBW stał na wysokim poziomie, a część obserwatorów wróżyła po nim odrodzenie się polskiego fristajlu. Nic takiego się jednak nie stało, a trudno stwierdzić, żeby zawodnicy tacy jak Szyderca czy Filipek swoimi fristajlowymi rozkminami mieli specjalnie odstawać od wyliczonych wcześniej zawodników.
Dlaczego w takim razie popularność freestyle'u nie wróciła do poziomu z czasów Lim TV, pierwszych Microphone Masters, czy WBW 2008 i 2009? Moja teoria jest taka, że problemem nie są umiejętności zawodników, lecz wyczerpywanie się konwencji. Szybka egzemplifikacja: Weźmy imprezy finałowe WBW z 2003 i 2004 roku oraz finały z 2008 czy 2009. Chyba wszyscy się zgodzą, że jeśli chodzi o poziom mamy tu do czynienia z przepaścią, a równanie 2009>2004 jest oczywiste. A teraz weźmy finały z 2008 i 2009 roku i porównajmy je do tych z 2012 czy 2013 roku. Jest jakaś wyraźna różnica w tym co potrafili zawodnicy? Moim zdaniem nie ma właściwie żadnej. Mniej więcej ten sam poziom punchline'ów, techniki, fristajlowej sprawności (charyzmy i osobowości nawet mniej w tych nowszych edycjach, ale to już zostawmy na marginesie).
Problemem fristajlu staje się to, że brakuje tego, co powinno stanowić jego najmocniejszą stronę, czyli elementu zaskoczenia. Gdy dwóch wybitnych zawodników wchodziło na scenę w 2009 roku, nie miałem pojęcia, co nawiną i co się może wydarzyć. Dziś wiem dokładnie. I nie dlatego, że współcześni mc's są słabsi, lecz dlatego, że patenty fristajlowe się tak zunifikowały, schematy tak bardzo utarły, że właściwie nie ma już przestrzeni, żeby się z nich wydostać. Gra frazeologią ma swój kres, zagrywki typu "twoja panna mówiła to samo" również. Możliwości ludzkiego mózgu mają swoje granice i pewnych rzeczy po prostu w ułamku sekundy nie wymyślisz, i ja zaczynam mieć obawy, że fristajl już dawno doszedł do momentu, w którym nie bardzo może być w danej punchline'owej konwencji lepszy, i że teraz jesteśmy skazani na fristajlowe kazirodztwo, zjadanie własnego ogona. Nie sądzę też żeby ratunkiem miałoby być odchodzenie od punchline'owego podejścia i stawiania dobrych linijek na piedestale. Można uważać, że ta chorobliwa pogoń za dobrym wersem kosztem wszystkich innych elementów zabiła fristajl, ale jeżeli spojrzy się na listę ostatnich mistrzów WBW to tylko Szyderca, jest czystym punchline'owcem. Czeski, Kopek, czy Sosen budowali swoje zwycięstwa na innych kwestiach, lub na ich równowadze.
Jeżeli jest jakiś ratunek dla bitew fristajlowych, to jest nim szukanie inspiracji w innych miejscach. Fristajlowcy powinni przestać myśleć o tym jak być drugim Tetem czy Muflonem, a powinni otworzyć głowy na inne erystyczne zagrywki, czy sposób budowania komizmu. Ostatnio np. furorę w necie robią polskie roasty, czyli forma, która pojawiła się w Polsce niedawno wraz z rozkwitem stand-up'u, polegająca na tym, że grupa komików lub zaprzyjaźnionych celebrytów po kolei staje przed mikrofonem i obraża gwiazdę wieczoru, a także pozostałych uczestników wydarzenia. Dzięki uprzejmości Stand-up Polska miałem okazję zobaczyć na żywo roast Kędziora i muszę przyznać, że po setkach bitew fristajlowych, które oglądałem w ostatnich latach, było to naprawdę odświeżające doświadczenie. Nie twierdzę, że wszystko było super zabawne, ale poza chwytami, które od lat funkcjonują na bitwach, usłyszałem też sporo takich, których na wolno nie słyszałem, a które pewnie mogłyby się sprawdzić, gdyby ktoś spróbował je czasem wplątać. Poza tym urzekła mnie brutalność tej konwencji, całkowite zerwanie z tabu, które również pozwala uczestnikom na operowanie większą gamą inwektyw, poszerza arsenał. Polski fristajl jako dziecko spiętego i sztywnego polskiego rapu, cierpi na to, że nie wszystko tu wolno. Ta ułańska duma ustalająca tutaj standardy, zawsze mnie dziwiła i wydawała się absurdalna (bo jeżeli nie gniewam się za to, że ktoś nazywa mnie na scenie chujem, to dlaczego mam się gniewać za cokolwiek innego?), ale dostosowywałem się do niej i starałem się nie wykraczać poza dozwolone przez nią obszary. Efekt tego jest taki, że na roaście Abelarda Gizy Tomasz Jachimek, gość, który na co dzień uśmiecha się grzecznie do emerytów w "Szkle kontaktowym", jest bardziej hardkorowy niż każdy bitewny raper, reprezentant ponoć bezkompromisowej i pozbawionej ogłady subkultury... A tak swoją drogą, ostatnio podczas wspólnie sędziowanej bitwy, Trzy Sześć przedstawił mi ciekawe teoretyczne zagadnienie: co by było gdyby jakiś mc podczas bitwy zamiast matkę, zaczął obrażać ciocię przeciwnika? Czy skonsternowana publiczność i przeciwnik oburzaliby się tak samo? Jaki stopień pokrewieństwa byłby tu graniczny?:)
Pisanie o zagrożeniu wymarcia bitewnego freestyle'u to nie mrzonki ex-fristajlowca, który chce deprecjonować wszystko co było po nim. Wystarczy spojrzeć na losy tego zjawiska w jego mateczniku: w USA battle freestyle stał się totalnym marginesem. Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że dziś wszystkie ciekawe rzeczy, które dotyczą battle rapu, dzieją się tylko w ramach starć "grindtime'owych" (cudzysłów stosuję dlatego, że nie jest to właściwa nazwa tej konwencji, lecz jedynie jednej z federacji, która odpowiadała za rozkwit tego gatunku battle rapu). W Stanach od dawna kultura rapowej walki na słowa wykraczała poza samo zjawisko fristajlu, o ile w ogóle kiedykolwiek się do niego ograniczała (zresztą samo słowo "freestyle" też ma tam bardzo rozległe znaczenie; chyba mam gdzieś na kompie radiowy "freestyle" Big L'a, w którym na początku stwierdza on coś w stylu: "teraz będzie freestyle, napisałem to dzisiaj w drodze do radia"). Przez lata oglądałem wiele ulicznych walk ludzi typu Iron Solomon czy Murda Mook i w swojej naiwności sądziłem, że to walki fristajlowe, podczas gdy były to na ogół starcia na - w większości - napisane teksty, co dla nikogo z naocznych widzów nie było niczym zaskakującym. Owa konwencja, tu z braku lepszego słowa nazywana "grindtime'ową", przyczyniła się do marginalizacji bitew freestyle'owych, bo większość tuzów spontanicznej formy walki zdecydowało się na konwersję na tę bardziej pojemną wersję battle'ingu. Bitewny freestyle w Stanach przeżywa ogromny kryzys i możliwe, że powody są zbliżone do tych, które rujnują jego polski odpowiednik.
Osobiście żałuję, że ta "grindtime'owa" forma nie przyjęła się w Polsce, tym bardziej, że mogłaby być ona następcą wyeksploatowanej już, jak mi się zdaje, konwencji fristajlowej. Dla sprecyzowania: chodzi o takie walki, w których przeciwnicy wiedzą z kim będą walczyć na długo przed samą bitwą i mogą w dowolny sposób się do niej przygotować, najczęściej po prostu pisząc sobie całe wejścia. Próby organizacji takich bitew w Polsce podjął się Trzy Sześć, znawca amerykańskiej sceny bitewnej, ale niestety ta z paru powodów się nie przyjęła. Po pierwsze, tak jak pisałem, w Stanach bitwy od zawsze miały charakter pewnego miksu rzeczy tworzonych na bieżąco i tych napisanych, zaś w polskim rapie bitwy konotowane są wyłącznie z fristajlem. Stąd też wielu odbiorców raziła domniemana sztuczność tej formuły (przyznam, że sam z początku przyglądałem się temu z ograniczonym zaufaniem). Dodatkowo rozszerzaniu się popularności "Burzy mózgów", bo tak nazywały się te bitwy w Polsce, nie sprzyjał poziom większości z pierwszych walk, który nie był zbyt wysoki, co jest zrozumiałe zważywszy na fakt, że były to początki czegoś zupełnie nowego (przypomnijcie sobie jak wyglądały początki polskich bitew fristajlowych...).
Choć ostatnimi czasy lubię też sobie myśleć, że sytuacja mogła się rozwinąć zupełnie inaczej, gdyby nie mały kaprys jednej z potencjalnych gwiazd tej nowej konwencji. Otóż ustawiona już była bitwa między Trzy Sześciem a Tombem, która miała odbyć się w warszawskiej Mandali. Niestety w ostatniej chwili, na godzinę przed bitwą, Tomb, tłumacząc się zmęczeniem i faktem, że nie pamięta swoich wejść, wycofał się z całego wydarzenia. Słyszałem wejścia Trzy Sześcia, które przygotował na tę bitwę. Były potężne. Praktycznie nic, co zrodziło się w Polsce na fristajlu nie mogło się z tym równać. Znając możliwości liryczne Tomba, podejrzewam, że jego wejścia też musiały być kozackie (co potwierdzają słowa osób, które słyszały jego materiał na Trzy Sześcia). Polski freestyle miał mit założycielski w postaci bitwy finałowej WBW Teta i Dużego Pe z 2004 roku. Tę bitwę zna każdy, ona nadała dynamiki wszystkiemu, co na wolno wydarzyło się później. Może ta szersza niż freestyle formuła też potrzebowała takiego mitu, wielkiej, przełomowej bitwy? Może gdyby Tomb wtedy jednak ruszył dupę z domu, dziś śledzilibyśmy zupełnie inną scenę bitewną? Efekt motyla, mili państwo.
Dziś patrząc na to ile różne wytwórnie ładują hajsu w kolejne klipy różnych bardziej i mniej zdolnych postaci, zastanawia mnie czy któraś z nich nie mogłaby zaryzykować i budżet jednego klipu przeznaczyć na gażę dla dwóch rozpoznawalnych mc's, którzy mogliby udźwignąć wyzwanie napisania kilku naprawdę nośnych i kozackich bitewnych wejść. Klipów w dzisiejszym hip-hopowym zalewie wychodzi niemal kilka dziennie, coraz trudniej nabijać na nich duże ilości wyświetleń. Taka bitwa z udziałem znanych raperów, mogłaby okazać się czymś bardziej opłacalnym, bo wyjątkowym i spektakularnym. Może Te-Tris z obecną pozycją już nie chciałby się bawić w taką grę, ale myślę, że Quebonafide, Trzy Sześć, Enson, Pogz, Gospel, nawet Duże Pe, a może też ludzie nie kojarzeni z fristajlem, jak Tomb, czy Eripe za odpowiednio wysoką gażę (i nie mówię tu o 500 zł, tylko pieniądzach, które wpompowywane są w teledyski, porównywalnych z przyzwoitą stawką koncertową) zgodziliby się na walkę z innym raperem. Kto z was nie chciałby zobaczyć bitwy między dwoma z wymienionych tu mc's?
Nie wiem, może moje myślenie jest naiwne (nie do końca znam się na realiach zarabiania na wyświetleniach, czy kosztach produkcji polskich klipów rapowych), ale sądzę, że byłaby to szansa, aby polski battle rap złapał kolejny oddech, bo boję się, że freestyle już takiego nie złapie.
*****
Kuba "Muflon" Rużyłło - najbardziej utytułowany polski freestyle'owiec (m.in. dwukrotny - w 2006 i 2008 - zwycięzca najbardziej prestiżowej imprezy wolnostylowej w Polsce – WBW), oprócz tego dziennikarz radiowy i raper. Od października 2009 prowadzi (razem z Puociem) w Akademickim Radio Kampus audycję "Rap Sesja", w 2013 roku obronił również pracę magisterską pod tytułem "Polityka w tekstach i postawach polskich raperów w latach 2000-2013", obecnie pracuje nad swoim debiutanckim studyjnym albumem w szeregach Aloha Entertainment. Znany z błyskotliwego, ciętego języka, uszczypliwości i krytycznego, szerokiego spojrzenia na różne zjawiska - to samo, co pomogło mu odnosić sukcesy na bitwach freestyle'owych i wbijać celnie "szpile" kolejnym rywalom powinno być również jednym z atutów jego cyklu felietonów na popkillerowych łamach.
foto: Tomek Karwiński
grafika: Przemek Wiszniewski