Prodigy x Alchemist "Albert Einstein" - recenzja
Prodigy i Alchemist to duet, który nie zawodzi. Dlatego zapowiedź kolejnego wspólnego projektu zwiastowała nadzieje, że raper z Queens po ostatnich nienajlepszych produkcjach, dzięki swojemu przyjacielowi, na którego bitach bez wątpienia brzmi najlepiej, odkryje nowe inspiracje i wreszcie nagra dobry album. P przez ostatnie lata niewątpliwie przeżywał kryzys. Czy ten krążek okaże się przełomem na który czekają wszyscy fani? Czy Albert Jonson okazał się rapowym Albertem Einsteinem?
Cóż, na to pytanie odpowiedź jest raczej oczywista, album ten nie jest żadnym przełomowym dla rap gry. Jednak jest przełomowy dla samego autora. "Albert Einstein" to bez wątpienia najlepsza płyta P od czasu "Product Of The 80’s". Prodigy wreszcie brzmi, jakby chciało mu się rapować. Najwyraźniej duża w tym zasługa Alchemista. To właśnie na jego produkcjach obok bitów Havoca i Sid Roams P czuje się, jak ryba w wodzie, i słychać to w każdym numerze na płycie. Raper nie eksperymentuje, nie próbuje na siłę wpasować się w obecne trendy, jak to miało miejsce na zeszłorocznym "H.N.I.C. 3". Po prostu robi to, co potrafi najlepiej i to, w czym czuje się najlepiej. Nawet jego flow stało się odrobinę bardziej żywe, słychać to szczególnie w szybszych numerach jak np. 'R.I.P.'. Jeśli chodzi o teksty, również tu nastąpił drobny przełom. Co prawda P rapuje wciąż o tym samym, jednak nie przynudza. Jego rymy stały się trochę ciekawsze, częściej zapadają w pamięć. Ponadto raper stara się nawiązywać do tytułu płyty, wplatając w wersy wyrazy mogące mieć swoje znaczenie zarówno w świecie naukowym, jak i tym ulicznym np. w numerze ‘Curb Ya Dog’ - “Cause I know how to write songs, got it down to a science / Sit at the periodic table with bosses / Break bread and drink while we discuss fortunes” lub w singlowym ‘Y.N.T.’ - „At the periodic table, countin' Benji's / Nobody talkin' to me, nobody takin' pictures”. Tematy kawałków, jak wspominałem wcześniej wydają się wtórne. W większości jest to bragga oraz ataki na hejterów i wyimaginowanych słabych MCs, przeplatane wersami o narkotykach, gangsterce, bogactwie, złotych łańcuchach i tym, jak życie Prodigy'ego jest lepsze niż wszystkich dookoła. Pojawia się też całkiem ciekawy i dość brutalny storytelling w kawałku „Confessions”.
Zdecydowanie lepszą stroną płyty jest warstwa muzyczna. Alchemist jest producentem dosyć nieprzewidywalnym. Zdarza mu się czasem wypuszczać hitowe produkcje, na przemian z nie dającymi się słuchać gniotami. Tym razem jednak jest świetnie po całości. Sample są krótko cięte, bity bardzo surowe, najczęściej słychać tylko dograny bas i bębny, bez dodatkowych aranżacji. Samplowany jest w większości funk, często z dodatkiem wokalu i słyszalnymi trzaskami i szumami. W niektórych kawałkach słychać, że jest to funk pochodzący gdzieś z rejonów Europy Wschodniej, co czyni je dodatkowo bardzo oryginalnymi. Wszystkie numery pasują do siebie, tworząc zwartą całość, dzięki czemu płyta muzycznie zachowuje niepowtarzalny klimat. Produkcje, mimo swojej prostoty i łatwych patentów zachwycają brzmieniem, co pokazuje niezwykły talent oraz umiejętność wynajdywania nietypowych dźwięków i melodii przez producenta. Alchemist odwalił kawał dobrej roboty. Najlepszą produkcją na płycie jest chyba singlowe ‘Give Em Hell’. Bardzo fajnym, wyróżniającym się numerem jest też ‘Bible Paper’ gdzie bit na początku nie wydaje się niczym nadzwyczajnym, po czym zmienia się w połowie i zupełnie niespodziewanie wchodzi petarda.
Goście całkiem umiejętnie wpasowują się w album, jest ich sporo, jednak nie przyćmiewają Prodigy'ego i nie dominują krążka. Najlepiej wypadają starzy sprawdzeni koledzy po fachu, czyli Raekwon i Havoc w kawałku ‘R.I.P.’, jest to chyba najlepszy numer z gościnnym udziałem na płycie. Roc Marciano brzmi trochę, jakby dukał swoją zwrotkę, natomiast Action Bronson zupełnie nie pasuje do bitu w numerze ‘The One’. Swoje pięć minut na mikrofonie ma też sam Alchemist, jednak jak wszyscy wiemy, nie jest on tak dobrym raperem, jak producentem, więc wypada tu dosyć przeciętnie.
W zapowiedzi albumu pisałem, że okładka wygląda jak zrobiona przez ziomka z bloku za 5 dolarów, jednak po przesłuchaniu płyty przekonałem się do niej. Muszę przyznać, że świetnie pasuje i oddaje klimat albumu. Na ogół klipy nie wchodzą w skład recenzji, jednak Prodigy od dawna wypuszcza tak beznadziejne teledyski, że nie da się tego oglądać. I niestety podobnie jest i tym razem. Obrazy do singli ‘Give Em Hell’, ‘Y.N.T.’ i ‘Dough Pildin’ są strasznie wtórne i wszystkie oparte na podobnym schemacie. Mobb Deep w sumie nigdy nie słynęli ze szczególnie ciekawych klipów, jednak to co teraz wychodzi od Prodigy'ego niestety nie nadaje się do oglądania. A szkoda, bo przy wreszcie dobrej płycie mogłoby się to zmienić.
„Every so often there comes a man who is able to see a universe in totally new way…”. Albert Jonson definitywnie nie jest Einsteinem mikrofonu i nie wniósł tą płytą niczego przełomowego do rap gry. Nie można też o nim powiedzieć, że jest raperem w super formie, w dzisiejszych czasach gdzie mamy dookoła tylu świetnych, nietuzinkowych MCs. Jednak brzmi dużo lepiej, niż jeszcze rok temu i widać duży postęp. P wraca do formy i ta płyta jest przełomem przede wszystkim dla niego. Einsteinem za to okazuje się być tu Alchemist. Produkcja jest świetna i tak jak w przypadku Sid Roams na „Product Of The 80’s” stanowi najmocniejszy punkt, decyduje o tym, że krążek jest dobry oraz mocno podciąga ocenę całego albumu. Dobra forma Prodigy'ego i świetne produkcje ALC – mocne 4.