Mac Miller "Watching Movies With The Sound Off" - recenzja
Mając 19 lat mieć już na koncie niezależnie wydany album zdobywający pierwszy "number one spot" na liście sprzedażowej od szesnastu lat? Słabo? Oczywiście - liczby mogą oszukiwać. Np. w tym przypadku trochę oszukują, bo choć "Blue Slide Park" miał sporo momentów do których chce się wracać, to nie był też na pewno najlepszą porcją muzyki od Maca. Sukces tego albumu to raczej wynik bardzo udanej mixtape'owej rozgrywki i walki o fanów, którzy w ciemno poszli do sklepów i kupili debiut swojego młodego idola w prawie 150 tysiącach egzeplarzy w pierwszym tygodniu. Tegoroczny wynik z "Watching Movies With The Sound Off" to "zaledwie" 100 tysięcy, a Mac nadal nie zdecydował się na współpracę z majorsem, pozostając wiernym Pittsburghowemu Rostrum Records i jednocześnie inaugurując działalność swojego REMember, które ma upamiętniać jego zmarłego ziomka o ksywie REM.
Pytany o różnice między albumami Miller mówi, że "Blue Slide Park" było bardziej skoncentrowane na dorastaniu w Pittsburghu, a drugi krążek to już bardziej spojrzenie z perspektywy kalifornijskich luksusowych mieszkań i bycia gwiazdą show w MTV. Jednocześnie dużo w tym wspominek i retrospekcji. Mylą się ci, którzy widzieliby w "Watching Movies With The Sound Off" album celebrujący prosperity i traktujący jak większość mainstreamowych płyt o samochodach, pieniądzach, laskach i narkotykach. Nie sposób tych tematów pominąć rzecz jasna, ale to nie o nie tutaj chodzi. Mac Miller jest zbyt bystry na takie spłycanie swojej muzyki.
Po pierwszym przesłuchaniu nie miałem wątpliwości, że to album lepszy od debiutu i nie mam ich nadal. "Watching Movies With The Sound Off" to krążek na którym Mac z dzieciaka, któremu wszystko wolno zmienił się w dzieciaka, który zdał sobie sprawę, że to co osiągnął wcale nie jest tak piękne jak mu się wydawało. Amerykańscy recenzenci starają się mocno przekonać nas, że stał się piewcą postmodernistycznej filozofii i faktycznie da się znaleźć jej elementy w potwornie chaotycznym labiryncie skomplikowanych myśli kryjących się w tej młodej głowie. W "Red Dot Music" z Action Bronsonem nawija "It must be the drugs makes us thinking crazy shit" i płyta rzeczywiście sprawia wrażenie ciężkiego naroktycznego przelotu, podkreślonego jeszcze charakterem samej muzyki, która brzmi jak zestaw mocno trippujących kompozycji ładnie zgrywających się z tekstami.
Mac Miller ma bardzo duży zasób słownictwa i używa go świadomie, w taki sposób, że potwierdza swoją inteligencję. Przy tym wers "intelligent but we're going stupid" jest bardzo trafny. Miesza się tutaj depresja człowieka sukcesu ujęta w bardzo celnych refleksjach z zapisem hedonistycznych igraszek gówniarza, który z pomocą olbrzymiego hajsu zerwał się z łańcucha. Ma predyspozycje zarówno, żeby pisać takie linijki jak "if Mars is the farthest that man has set his target/ Then I don't know why I even started" czy "I'm nasty, I never shower, go sleep on a bed of flowers/ Not into this conversation, I've been in my head for hours" jak i zaplątać się w swoich myślach czy przelecieć zwrotkę z której w głowie nie zostaje nic. Idealnym reprezentantem lirycznej strony tego materiału jest "I Am What I Am (Killin' Time)", który pokazuje w pełni skomplikowaną osobowość rapera i jest chyba najlepszym trackiem na całym materiale.
Muzycznie jest ciekawie, różnorodnie i świeżo. Wers z singlowego "S.D.S." na bicie Flying Lotusa "All your songs are sixteen's and a hook/ We're here to reinvent music, it's time for the revolution" można traktować poważnie. Miller pasuje do współczesnych trendów, ale jednocześnie słychać, że jest poszukiwaczem. Materiał jest trochę jak kalejdoskop, ale nie rozjeżdża się na różne na strony, trzyma spójny klimat i tworzy ciekawą całość. Chwilami jednak bezsprzecznie muli, m.in. już na samym początku przy "Star Room" czy później przy "I'm Not Real" z Earlem Sweatshirtem (choć to akurat bardziej wina zblazowanego i spitchowanego w dół Millera niż bitu). Z drugiej strony mamy świeżość w czystej postaci jak np. "Avian", który swoją rytmiką rozmontowuje z miejsca, a refren dzięki prostej, ale naprawdę "nowej" perkusji robi robotę, aż miło. Wspomniany "S.D.S." też do schematycznych nie należy, a głębokie Casinowe motywy mieszają się tutaj z superbrzmieniem prosto z niezawodnego ID Labs w "Someone Like You". Do tego dochodzi bardzo dobrze zaśpiewane "Objects In The Mirror" Pharrella, które jest jednym z najlepszych lovesongów w amerykańskim rapie ostatnich lat. To nie koniec. Mamy klasyczny sztos Alchemista w rewelacyjnym "Red Dot Music", mały poradnik jak rapować na trapach w "Watching Movies" i jeden z moich faworytów - poświęcony zmarłemu ziomkowi "REMember" wyprodukowany przez gospodarza A.K.A. Larry Fishermana.
Niby ciężko się przy tej płycie nudzić z drugiej przez spowolnione bluntami i kodeiną flow nieraz łatwo zasnąć. Dodatkowo specyfiki psychoaktywne pojawiają się tutaj już nie jako sposób na zabawę, a raczej jako uśmierzacz bólu, co każe mojemu rozsądkowi martwić się o dalszy rozwój sytuacji młodego MC. Mac Miller zrobił naprawdę dobry album, może troszkę zbyt wkręcony w slow motion, ale zarazem niezwykle świeży, oryginalny i autorski. Zdecydowanie warto, dla mnie najmocniejsza pozycja z 18th June Trio - płyt które ukazały się tego dnia (oprócz Millera wydali wtedy J. Cole i Kanye West), zarazem nie pozbawiona wad. Bez wątpienia natomiast najlepsza w dorobku reprezentanta Pittsburgha i potwierdzająca jego artystyczny rozwój i olbrzymi potencjał - nie tylko muzyczny, ale też intelektualny, co w dzisiejszym mainstreamie z USA nie jest zbyt częste.