Ill Bill - "The Grimy Awards" - recenzja

kategorie: Hip-Hop/Rap, Recenzje
dodano: 2013-04-04 17:00 przez: Maciej Wojszkun (komentarze: 5)

Trochę wody w Wiśle upłynęło, zanim światło dzienne ujrzał nowy, w pełni solowy album Chorego Billa. Od wydanego w 2008 roku wyśmienitego albumu „The Hour of Reprisal” Bill uraczył nas niezłym albumem z Vinnie Pazem, produkcyjnie znakomitą kolaboracją z DJ’em Muggsem oraz dwoma potężnymi płytami kolektywu La Coka Nostra. Teraz jednak reprezentant Canarsie zdecydował, że czas odłożyć na bok kolaboracje, zebrać siły i przysiąść nad solówką. I oto jest. Pytania podstawowe więc brzmią – jak prezentuje się „The Grimy Awards”? Czy dorównuje poprzedniemu dziełu Billa?

Niełatwe to pytanie. „The Grimy Awards” to płyta diametralnie różna od „The Hour...” – to podsumowanie dotychczasowej działalności czterdziestoletniego już Billa, muzyczny powrót do korzeni, rytmów, które ukształtowały młodego bratanka Howiego. Wystarczy popatrzeć na tracklistę, która każdego fana East Coastu przyprawi o zawrót głowy. Bity na album dostarczyły takie tuzy jak Preemo, Pete Rock, Large Professor, El-P (!) i zapomniany już nieco Ayatollah. Sam gospodarz również stanął za bit maszyną.  Efektem jest na wskroś nowojorski, uliczny, mroczny styl, nie do porównania z fenomenalnymi bitami „The Hour of Reprisal”. I choć produkcje na „The Grimy Awards” w żadnym razie nie są szczytem możliwości wyżej wspomnianych panów, to jednak doskonale tworzą  ten specyficzny, brudny, lepki klimat całej płyty. Mniej tu metalowych sampli i ciężkich gitar, wciąż jednak bity te to niesamowite, boombapowe bangery, przy których niemożliwe jest nie machać łbem z całej siły. Przykłady? Proszę bardzo – już otwarcie płyty to ciężkie werble i porywający, gitarowy sampel. Dalej „Paul Baloff” czy ‘Acid Reflux” to ociekające wręcz kwasem sztosy. „Forty Deuce Hebrew” to najbardziej uliczny, świdrujący czaszkę, brudny bit . „L’Amour East” autorstwa Ayatollaha to idealny do fury i zapieprzania na pełnym gazie kosior z mocarnym rockowym riffem…. Bardziej „miękkie” kawałki, takie jak „Canarsie High” czy „When I Die” również są ucztą dla uszu. Porównując jednak na spokojnie – bity na poprzedniej solówce były jednak lepsze, bardziej bujające – te tutaj jednak nadrabiają spójnością i atmosferą. Za produkcję więc – wielki plus.

Goście – nie ma gadania, to sami doświadczeni wyjadacze. O.C., Jus Allah, Vinnie Paz, Lil’Fame, Shabazz the Disciple? Kto jak kto, ale oni wiedzą, jak rozedrzeć bit na strzępy. I choć zdarzają nawet im się wpadki – choćby El-P i Q-Unique wypadający z bitu czy średni ogólnie pomysł zaproszenia Cormegi do potężnego nomen omen „Power” – ogólnie poradzili sobie znakomicie. Najlepszą gościnną zwrotkę zaliczył według mnie Vinnie Paz na „120% Darkside Justice” (…bo jak można nie lubić gościa rzucającego takie linijki jak „my physical body is the vehicle for the wrath of God”?). Ciekawy występ dał też H.R. z Bad Brains, histeryczną melorecytacją ubarwiający „Forty Deuce Hebrew”.

Natomiast co do gospodarza…. Bill się zmienił. Lecz tylko trochę. To wciąż ten sam gruby cham, obsesyjnie rozpowiadający o teoriach spiskowych, apokalipsie (genialne, wsparte upiornym bitem Psycho Lesa „How to Survive the Apocalypse”), wielbiciel dobrego hip-hopu i starego metalu. Wciąż nie przebiera w słowach, wciąż potrafi kreślić znakomite, sugestywne, liryczne obrazy („Acid Reflux” – to się zapamiętuje na długo). Jednak stał się też jednocześnie bardziej dojrzały, skłonny do refleksji i reminiscencji, jak w „When I Die” czy „Canarsie High”. Ogólnie nie mam tekstom nic do zarzucenia. W rozkoszowaniu się ich treścią przeszkadza jedna rzecz – flow Billa przeszedł wyraźną przemianę, nie ma już w nim tej groźnej, szorstkiej chrypy, od której przechodziły ciary na plecach. Nie ma tej wściekłości i pasji, z jaką niegdyś wyrzucał miażdżące wersy jak w „Heavy Metal Kings” JMT. Billy Idol rymuje teraz wyższym głosem, technicznie dopracowanym flow, jednak zdarza się, że ledwo nadąża za bitem ze swoimi skomplikowanymi słownymi konstrukcjami… Potrafi też gryźć się z bitem – np. wejście w fenomenalny sztos od Pete Rocka w „Truth” to jakaś karkołomna jazda na łeb, na szyję, która na szczęście po chwili się uspokaja. Niekorzystne wrażenie jednak pozostaje…

Reasumując… „The Grimy Awards” to solidna pozycja od starego wyjadacza mikrofonu. Klimat, dobre linijki, dopracowanie  - wszystko na swoim miejscu. Brak tu jednak rozmachu  i – mówiąc prosto – pierdolnięcia „The Hour”.  Choć Bill wie, jak nawijać, słuchając tej płyty nie można nie odnieść wrażenia, że swe najlepsze dni za majkiem ma już za sobą. Mocne 4 z plusem.

224q
Nie mogl przyjechac z Vinnie Pazem : [ Whyyyyy ???
decks
Wykurw kurwa, zajebiste gowno, czyma chlop poziom w chuj kurwa mac.
hah
Tylko mi koleszka z okładki płyty przypomina Marka z M jak miłość? ;d;d
qvazimodo
@hah, hahahaha o kurwa :D Marek! Co Ty tam odpierdalasz?!
znafca
ten marek to jes ankul hjułi hus szats heroin!!!! madafaka

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>