Tede "Elliminati" - recenzja
Tede od zawsze był dla mnie zagadką. Dorobił się kilku świetnych płyt na początku kariery, utrzymywał dobrą formę do „Esende Mylffon”, a następnie popełnił wtopę w postaci „Ścieżki Dźwiękowej”. Wielu uważało, że się wypalił, ale udało mu się powrócić z mocnym, choć nierównym, „Note2em”, udowadniając niedowiarkom, że nie zapomniał jak pluć w mikrofon. Niestety kolejne albumy były już słabsze. Słuchacze ponownie orzekli, że to koniec Jacka. A ja byłem skłonny się z nimi zgodzić, zmęczony częstotliwością wypuszczania nieciekawych, powtarzalnych materiałów (wyjątkiem był znośny „Mefistotedes”). Nagle w moich słuchawkach pojawiło się „Elliminati” i cóż... Wielkanoc sama nasuwa skojarzenia ze zmartwychwstaniem - w tym przypadku powtórnym.
TDF mówi, że to jego najlepsza płyta, ale czy tak jest w rzeczywistości? To już jest sprawa na tyle delikatna, że każdy słuchacz sam powinien wyrobić sobie opinię. Ja osobiście słyszę na najnowszym, dwupłytowym wydawnictwie trochę wad, o których nie omieszkam wspomnieć, jednak jestem w stanie zrozumieć wszelkie entuzjastyczne oceny; to naprawdę kawał dobrego materiału. Zaskakuje przede wszystkim spójność, z którą Tede nigdy się raczej nie kojarzył, szczególnie na podwójnych krążkach, które - siłą rzeczy - trudniej utrzymać w ryzach. Pierwsza płyta jest utrzymana w chłodnym, newschoolowym stylu rodem z USA. Co istotne, nie jest to nieudolna kopia i kolejna próba wprowadzenia podobnego brzmienia na polski grunt. Ten album rzeczywiście brzmi „światowo”. Co więcej, każdy bit jest charakterystyczny i nie ma sytuacji, w której utwory mieszają się w zakalcową całość. Na tym większe pochwały zasługuje Sir Michu, naczelny producent Wielkiego Joł. Druga część „Elliminati” to raczej melodyjna podróż do przeszłości. Głębokie basy, krystaliczne stopy i nerwowe, syntetyczne plamy dźwiękowe ustępują miejsca cieplejszemu brzmieniu, począwszy od soulowych sampli i g-funkowych piszczał, na nostalgicznym dźwięku saksofonu kończąc.
Tedeusza słuchało się od zawsze ze względu na jego styl i wrodzony luz, a nie technikę. Miło jest stwierdzić, że tym razem tradycji nie stało się zadość. Po raz pierwszy od dawna, warszawski raper postanowił wykrzesać z siebie coś więcej niż proste rymowe ramy, które ledwo zapobiegają rozsypaniu się treści. Tym razem słyszymy całkiem szeroki wachlarz zabaw językowych i wielokrotnych rymów. Nie zawsze trafnych, bowiem zbitki pokroju rap/tak/fuck/łap nie przystoją podziemnemu graczowi, a co dopiero raperowi z takim dorobkiem, niemniej miło jest widzieć weterana, który wymienia przestarzałe elementy warsztatu, co skutkuje nowym, naoliwionym flow. Co najważniejsze, Fiodor wciąż pozostaje dużą osobowością. Potrafi rzucić od niechcenia wersy, które balansują niebezpiecznie na granicy żenady, jednak tam, gdzie większość kotów znika pod ich ciężarem, Tede, z niesamowitym wdziękiem i swoim „szarmanckim flow”, rapuje: Jestem awangardą dla awangardy/a wam w gardło chuj wkładam twardy. Ostatnim razem czułem się podobnie słuchając Borixona na „Rap Not Dead”. To jedynie pokazuje, że możesz mieć misternie ułożone puenty, nieskazitelne flow i poczwórne rymy – ale bez stylu jesteś nikim. A "dinozaury", o ile - tak jak wyżej wymienieni - będą głodne, zjedzą cię bez popitki.
Tematy poruszone na albumie, choć oklepane, zostały ujęte w ciekawy sposób. Przykładowo peany na cześć słynnych Czterech Elementów ukazują swój bezpośredni wpływ na życie autora. O miłości również rapowano często, zazwyczaj nieudolnie („ona piękna i niewdzięczna, on smutny, pijany, pogrążony w autodestrukcji”). Tede teoretycznie dotyka w czułą nutę, w praktyce nie tworzy telenoweli i pseudo-poezji. Czasami jednak przeszkadzają nieprzemyślane wersy w stylu: znam życie Charlie Sheena, podobnie jak wałkowanie niektórych prawd do znudzenia. Drogi Tedeuszu, krytyka przekazu o przekazie w takiej ilości jest jak zapobieganie zbrodni zbrodnią. A utwory pokroju "MTF2013" (ile można? #Tede/Whitehouse) kojarzą się brzydko z zapychaczami, mimo że uzasadnione są w ciekawy, nieco złośliwy sposób.
Jacek Graniecki jest świadomy, że jego rap to rzemiosło, a nie wyniosła sztuka. I chwała mu za to. Nie świruje filozofa na sofach, nie ma ciśnienia na stworzenie arcydzieła. „Elliminati” to taki amerykański blockbuster; kupujesz popcorn, siadasz w fotelu i cieszysz się przez dwie godziny plejadą nieustannych wybuchów i rubasznych żartów, przeplatanych gdzieniegdzie hojnie obdarzonymi przez naturę ślicznotkami, a innym razem błyskotliwym dialogiem. I zapominasz o świecie. A że nie jest to arcydzieło, o którym będzie się pisać prace doktorskie? Co z tego? Potrzebujemy takich płyt tak, jak potrzebujemy takich filmów. Cieszę się niezmiernie, że Tede wrócił do formy, mam tylko nadzieję, że nie zasiądzie na laurach. Ode mnie mocna czwórka, z małym plusem za progres. W wyścigu najlepszych tegorocznych płyt Tede raczej nie wygra z młodymi gniewnymi polskiej sceny, ale jeżeli pamiętacie dwa pierwsze wersy z numeru „MC” , wiecie doskonale, że to nie ma najmniejszego znaczenia.
O gościach mogę powiedzieć tylko tyle, że byli. Nie wzbudzają żadnych skrajnych emocji. Dlatego zdecydowałem się o nich nie pisać. Recenzja miała być znacznie dłuższa, ale to już by była analiza albumu, który wcale jej nie wymaga.
Gdzie napisałem, że to jest zła płyta?
Dostajemy wiadomości na fanpage'u, że nie rozumiem wersu o Czarlim Szinie. Moi drodzy, aż głupio mi to tłumaczyć, ale chodziło mi o to, że odmiana "Charlie Sheena" jest błędna, powinno się mówić "Charliego Sheena". To nie jest płyta Laika by jakieś tajemne treści się tu czaiły.