Yelawolf "Trunk Muzik Returns" - recenzja
Finansowo - decyzja na pewno trafna. Artystycznie - już nie do końca. Myślę tu oczywiście o podpisanym przez Yelawolfa kontrakcie z Shady Records, a przede wszystkim tym, co nastąpiło zaraz potem. A nastąpiły, po pierwsze, bardzo przeciętne "Radioactive", album szokująco nijaki, pozbawiony charakterystycznych dla rapera wariactwa i bezkompromisowości. I po drugie - wyraźna obniżka formy, która rozprzestrzeniła się również na kolejne projekty reprezentanta Alabamy. Czyżby złoty okres w karierze Yelawolfa przeminął z wiatrem? Jeśli wierzyć tytułowi - właśnie powrócił.
"Trunk Muzik Returns" - krytykowano Yelawolfa za ten tytuł. Z amerykańskich portali poświęconych hip-hopowi wylewały się komentarze, że oto podłamany ostatnimi niepowodzeniami raper, w dodatku nie mający do zaoferowania niczego nowego, stoczył się właśnie do etapu, w którym liczy się przede wszystkim umiejętność sprawnego odcinania kuponów. Wystarczy omamić słuchaczy znanym im tytułem, pisano, nagrać podróbkę wątpliwej jakości, i voila - można ruszać w suto opłacaną trasę.
Poznane niedługo przed premierą albumu single, "Way Out", "F.A.S.T. RIDE" i "Gangster", sugerowały jednak, że Yelawolf na nowo stał się tym zdrowo pieprzniętym redneckiem z południa Stanów Zjednoczonych, którego magazyn XXL zaprosił do grona freshmanów roku 2011, a słuchacze poznali przy okazji "Arena Rap EP" czy "Trunk Muzik". Wspomniane utwory brzmiały nieszablonowo, wariacko, pozbawione były zbędnych uproszczeń - no po prostu stary, dobry Yelawolf. Rodziło to nadzieję, że ten tytułowy follow-up do opus magnum pędziwiatra z Alabamy, nie jest tylko i wyłącznie starym jak świat chłytem marketingowym, lecz czymś znacznie poważniejszym, podpartym w dodatku mocnymi dowodami.
Nadzieja matką głupich? Nie w tym przypadku. "Trunk Muzik Returns" to bowiem rzecz co najmniej dobra, a już na pewno - o niebo lepsza od "Radioactive" i "Heart Of Dixie" razem wziętych. Zdecydowanie bardziej spójna, mniej oczywista, pozbawiona kompromisów, które zamordowały jego debiut w Shady Records. Słowem - ciekawsza. W jednym z przedpremierowych wywiadów Michael Wayne Atha, bo tak ma w dowodzie, zaznaczył, że jest to materiał absolutnie niezależny, nieskażony wytwórnianymi łapskami. Że tylko dwie osoby maczały przy nim palce - on sam i stojący za producenckimi sterami WillPower aka SupaHotBeats. Duet ten współpracował już przy okazji wcześniejszych projektów Yelawolfa, dając hip-hopowemu światu utwory pokroju "Pop The Trunk", "Good To Go" czy "I Just Wanna Party". Krótko mówiąc, zawsze rozumiał się bez słów. I rozumie nadal.
Z tymże panowie nie ruszyli bynajmniej na milusią przechadzkę przetartymi już wcześniej ścieżkami. O nie - można powiedzieć, że podobieństwa pomiędzy "Trunk Muzik" a "Trunk Muzik Returns" zaczynają się i kończą na tytule. Muzyczne zdolności WillPowera wyraźnie ewoluowały, znalazło się w nich więcej miejsca na różnego rodzaju eksperymenty. Owszem, już wcześniej daleko mu było od sztampy, ale tutaj muzyk bawi się w najlepsze, nadaje swoim produkcjom dodatkowych, niebanalnych smaczków. W zgrabny sposób łączy udziwnione, futurystyczne dźwięki ("F.A.S.T. Ride", "Box Chevy Part 4") z dźwiękami silnie zakorzenionymi w muzycznym krajobrazie Alabamy ("Catfish Billy", "Tennessee Love"), tworząc tym samym oryginalną mieszankę, której nie sposób zamknąć w prostej definicji czy upchnąć do szuflady. Co jednak chyba najistotniejsze, podkłady WillPowera jak ulał pasują pod zabójcze flow gospodarza albumu, a przede wszystkim - pod pisane przezeń teksty.
Teksty, zaznaczmy, które wreszcie stoją na odpowiednio wysokim poziomie. Na swoich ostatnich wydawnictwach Yelawolf zadowalał się z reguły surowym szkicem, nakreśleniem jakiegoś wątku; były wstęp i zakończenie - brakowało natomiast rozwinięcia. Tutaj na szczęście wszystko jest na swoim miejscu. W "Fame", na przestrzennym, słodko-gorzkim podkładzie, Yela wciąga historią o utracie kontraktu z Def Jamem. W przejmującym "Gangster" opowiada o okresie dorastania, a w "Tennessee Love" zaskakuje zgrabnie napisaną hip-hopową balladą. W "Way Out" i "Catfish Billy" rzuca nasączonymi mocną whisky szalonymi wersami; natomiast najlepsze bodaj na płycie "Rhyme Room" oferuje słuchaczowi nie tylko wywołującą ciarki produkcję, nie tylko kapitalne zwrotki od Raekwona i (przede wszystkim) Killer Mike'a, ale również szczere wyznania gospodarza, który rapuje m.in.:"So radioactive, had a couple of radio attempts/But I don’t wanna be radioactive anymore now/Than I wanna jump off a cliff/This I promise,/Catfish Billy, you can put Trunk Muzik in the picture frame/You ain’t gotta tell me that I made a mistake and some of that shit was lame/But all I wanna do is say "fuck that shit" and please accept my change/I was on the tryna people please/So people please, know my name".
Najmocniejszym punktem "Trunk Muzik Returns" - o czym wspominałem już wcześniej - jest w moim odczuciu jego spójność. Nie ma tutaj wychodzących przed szereg oczywistych hitów - są za to trzy kwadranse dobrej, stojącej na równym poziomie muzyki. Album nie wygeneruje drugiego "Pop The Trunk" albo "Daddy's Lambo"; to raczej materiał, którego powinno się słuchać od pierwszej do ostatniej sekundy. Jak jeden, trwający kilkadziesiąt minut utwór. Dla niektórych może to być niewybaczalny zarzut, dla innych - w tym mnie - jest to raczej główny atut.
Czy to oznacza, że materiał pozbawiony jest jakichkolwiek wad? I takie się znajdą. Niedużo w tym winy samego Yelawolfa - nieco więcej ma na sumieniu WillPower. Jasne, odwalił tu mnóstwo świetnej roboty, ale wydaje się, że z niektórych produkcji nie wycisnął ostatnich soków. Otwierające całość "Firestarter" mogłoby mieć tego ognia nieco więcej, a "Box Chevy Part 4" - choć zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem - nie dorównuje poziomem wcześniejszym częściom znanej serii. Ale uszy do góry - na tym słabostki albumu się wyczerpują.
- Szczerze? Osobiście nienawidzę "Radioactive". Ten album o mało co nie zrujnował całego mojego życia - powiedział Yelawolf w przedpremierowym wywiadzie udzielonym magazynowi XXL. Wiele wskazuje na to, że dumny reprezentant Alabamy wreszcie się z tej mini-katastrofy otrząsnął. Zajęło mu to wprawdzie trochę czasu, ale warto było czekać. Pozostaje tylko utrzymać tę zwyżkową formę - szczególnie, że w tym roku czekają nas dwa kolejne, niemniej interesujące projekty sygnowane ksywką Yelawolfa: wspólny album z Big K.R.I.T.'em, a także drugi longplay dla Shady Records. Tymczasem - za "Trunk Muzik Returns" czwórka z plusem. Welcome back, Wolf!
@cooooo
No ja bym jednak chciał poznać Twoje argumenty - bo prawdę pisząc, nie znam ANI JEDNEJ osoby, która uznaje "Radioactive" za album godny Yelawolfa.