Miguel "Kaleidoscope Dream" - recenzja
Stawiany w jednym rzędzie z niedawnymi objawieniami czarnej muzyki jak The Weeknd i Frank Ocean, mający na koncie współpracę z Nasem ("Summer on Smash"), J.Cole’m ("All I Want Is You") i Wale’m ("Lotus Flower Bomb"), 27-letni Miguel to obecnie jedna z największych nadziei męskiego r&b i talent dużego pokroju, którego w żadnym wypadku nie należy lekceważyć.
W październiku zeszłego roku kalifornijski wokalista wypuścił swój drugi solowy album "Kaleidoscope Dream", który zebrał świetne recenzje za oceanem i został nominowany do tegorocznej nagrody Grammy w aż 4 kategoriach: "Best Urban Contemporary Album", a także, za sprawą singla "Adorn", do "Best R&B Performance", "Best R&B Song" i "Song Of The Year" (zresztą w tej przedostatniej zwyciężył i to ledwie kilkanaście godzin temu). W czym tkwi fenomen Miguela i o co ten cały szum?
Jak przekonuje sam artysta, album ten, zdecydowanie bardziej osobisty i przemyślany niż debiutanckie "All I Want Is You" jest "brzmieniem jego życia". Chce, żeby słuchacz poznał go głębiej i dowiedział się czegoś o jego osobowości, przemyśleniach, codzienności. Reklamowane przez odpowiedzialną za polską dystrybucję płyty (premiera jeszcze w tym tygodniu) wytwórnię Sony Music Poland jako "najbardziej romantyczna płyta roku", "Kaleidoscope Dream" to w rzeczywistości dużo więcej niż kolejny zbiór love songów…
Owszem, mamy tu potężną dawkę emocji, skierowanych w stronę płci pięknej, wyśpiewanych na nastrojowych, przyjemnych dla ucha bitach. Mamy wspaniałe, otwierające całość "Adorn", jeden z najlepszych singli z gatunku r&b, jakie słyszałem od baaardzo dawna. Spokojny, lecz dobrze bujający bit oraz raz subtelny, a w drugim momencie niezmiernie silny wokal gospodarza robią niesamowite wrażenie. Miguel dwoi się tu i troi, śpiewając prosto z duszy, wzorem starej szkoły soulu. Idealny początek płyty. Dalej dostajemy kolejne, utrzymane w podobnej stylistyce, unoszące się gdzieś ponad naszymi głowami utwory, które ciężko tak naprawdę jednoznacznie sklasyfikować. Przez chwilę leniwe i oszczędne, jakby płynące sobie gdzieś w tle podkłady, zaraz znów nabierają energii i tak na zmianę. Wszystko jest tu jednak zrobione z wyczuciem i smakiem, w efekcie czego dostajemy chill, ale nie zamułę, klimat, ale nie nudę.
Pierwsze skrzypce gra tu natomiast ciągle gospodarz, którego potraktowany mocnym efektem reverbu (pogłosu) wokal zdaje się być wszechobecny, wręcz hipnotyzujący. Wychowany na klasyce Motown piosenkarz przyznaje, że chciał stworzyć muzykę, która będzie poruszać ludzi w ten sam sposób, w jaki nagrania rodem z Motor City oddziaływały na niego. Wpływ tych inspiracji zdecydowanie słychać na nowocześnie, świeżo brzmiącym, lecz dalekim od ślepego naśladownictwa obecnych trendów "Kaleidoscope Dream". Pamiętacie nagrania spod znaku Motown? Tę elegancję, klasę, duszę? Również na "Kaleidoscope Dream" zachowano podobną kulturę i subtelność w warstwie lirycznej. Odpowiedzialny za własne teksty na albumie Miguel Pimentel to poeta, gość wrażliwy, szczery, szanujący kobiety...
Jak jednak wspomniałem na początku, ten album to dużo więcej niż kolejny zbiór love songów. Przykładem niech będzie epikurejskie, zachęcające do życia chwilą i rozważające (bez)sens pragnienia wieczności "Where’s The Fun In Forever", wzbogacone o chórki samej Alicii Keys (!). Jednym z moich ulubionych utworów na płycie jest natomiast niesamowite, zamykające całość w wielkim stylu "Candles In The Sun". Sam ten numer powinien stanowić wystarczający argument na rzecz tego, że Miguel to nie kolejny, taśmowy produkt r&b, a prawdziwy, mający coś do powiedzenia artysta.
Diamond in the back, babies on crack
Kick in the door, waving the 44
White collar, war crime, money gets spent
Candles in the sun, blowing in the wind
Sun goes down, heroes often get shot
Peace has long been forgot…
Wersy w tym stylu przywodzą na myśl wielkiego Curtisa Mayfielda, mówiącego w wielu swoich utworach o sprawach społecznych i niezliczonych absurdach świata. Kiedy natomiast Miguel śpiewa, czy wręcz woła głębokim, przejmującym wokalem "Is there a God, is he watching, is she watching, are they watching now / Is there a God, I’m sure he’s watching, what are we doing, where are we going now…", naprawdę brzmi to epicko…
Warto także wspomnieć, że sam artysta, oprócz wokali i tekstów, odpowiada też za większość podkładów, a do pomocy przyszli mu m.in. Salaam Remi i Jerry "Wonda" Duplessis. Nie znajdziemy tu natomiast żadnych gościnnych zwrotek, a 42 minuty pasjonującego one man show… Przesłuchałem tę płytę wiele razy i szczerze nie mam pojęcia, co mógłbym jej zarzucić, aby odhaczyć akapit "minusy". Co skrytykować, kiedy całość nie ma wyraźnych słabości? Kiedy gospodarz stanowi jedną z ciekawszych postaci na scenie soul/r&b ostatnich lat, rozwija się, nie idzie na łatwiznę, a śmiało wytacza własne ścieżki, nagrywając płytę na zasłużoną piątkę? Bez zbędnego przedłużania, świetna robota Panie Pimentel, oby tak dalej, i oby więcej muzyki na tak wysokim poziomie.