Juelz Santana "What The Game's Been Missing" (Klasyk Na Weekend)
"Jestem tym, co zgubiła gra" - oznajmia Juelz Santana w intrze do swojego drugiego pełnoprawnego LP a jego 5-letni kuzyn w tle dopowiada "It's time to do it big, let's go". I przez 21 następnych pozycji na trackliście strzał za strzałem potwierdza hipotezę zawartą w tytule.
Wydane w 2003 roku "From Me To U" było udaną rozbiegówką i brodzikiem. Featuringi u Cam'Rona zdołały go zahartować, numery Dipsetów rozkręcić. Z "What The Game's Been Missing", zaczynając od przeładowanego mocą i parciem po swoje z klapkami na oczach "Rumble Young Man Rumble" rzucił się grze do gardła, będąc "głodnym, jakby nigdy nie jadł"...
Celowo przywołałem tu jeden z głupszych (z pozoru) wersów Lil Wayne'a, bo z abstrakcyjnych słownych gierek także Santana uczynił swój znak rozpoznawczy. Krytykom dał do ręki argumenty w postaci "Who want with I? You want it with I?, I'll shoot one in your eye, You'll lose one of your eyes" czy poczwórnych rymów w stylu "Straight for paper, Paper chaser, Gangsta gangsta, Gangsta gangsta", ale co z tego skoro nawinięte było to tak stylowo, że ręce składały się do oklasków a charyzma i głód sukcesu w głosie zawstydzały wszystkich dukaczy siedzących nad tysiąckrotnym dnem godzinami?
Czym porywał więc na tym albumie Santana? Treściowo - to gangsterskie opowieści, pełna hustlerka, melanże, pistolety, pełne magazynki, kilogramy koksu i wszechobecne "Dipset Bitch!" Na trackliście widnieją numery takie jak "Shottas", "Kill Em" czy "Murda Murda" a sam Juelz w jednym z refrenów woła "we promotin violence". Ale ale...
Po pierwsze - liczy się jak. Gangsterka w - pełnej aż do przesytu kolorów (ulubiony róż Cam'Rona), futer, bandan, przepychu i pitchowanych "wiewiórkowych" bitów - dipsetowej stylistyce była jak zastrzyk świeżości w skostniałe mainstreamowe struktury. Jak przybysze z innego świata, zabierający nas w bajkową podróż dla dorosłych. Podróż pełną hajsu, kobiet i brudnych interesów, niczym klasyczne kino gangsterskie, ale takie w którym Don Vito lata na pełnym swagu, obwieszony złotem i ubrany w garnitur w splatające się włoską i amerykańską flagę, z okrzykiem "bitch" na ustach.
Po drugie - powierzchowna, odrzucająca wielu forma była tylko przykrywką dla świetnego, wysmakowanego mainstreamu. Mainstreamu, w którym było miejsce i na poważniejsze treści. To płyta, na której obok siebie słyszymy wystrzały poprzedzone "put the kids to bed" i (posadzoną na pitchowanym samplu z "I Don't Want To Miss A Thing" Aerosmith z filmu Armageddon) przejmującą rozkminę ojca będącego w samym środku nowojorskiego piekła z wersami w stylu:
"I do any and everythin that's the truth son
From the dirtiest diaper till you get old enough to dirty your Nikes up
I'm your clean up man if you ever need a hand, need a foot, need a heart
Need a lung
Reach for the phone, call me up son
Yes everything drops for you, everything stops for you
I burry a block for you, I let go every shot for you
And I reload the clip just to make sure he's hit"
czy
"I placed you up in the sky
Like behold the only thing greater than I
You, my greatest achievement
Fuck a platinum plaque
This is history in the making believe in it"
I przynajmniej do mnie dużo bardziej trafia rap, który pod wyolbrzymioną i przekoloryzowaną 'ignorancką' formą ukrywa przyziemne, szare, codzienne emocje niż ten, który pod zawoalowaną poetycką formą i wieloznacznościami ukrywa... pustą poetycką formę. Mamy tu rozkminkowe "Lil Boy Fresh", wspominkowe "Good Times"... A wspomniane "we promotin violence"? Cały kontekst brzmi:
"Right now I am promoting violence (AY)
Why shouldn't I get the vest and spit the thing (AY)
When y'all promote cigarettes and nicotine (AY)
And y'all hope we stop it
Y'all told me stop it
Y'all the ones that keep promoting violence (AY)"
Celne? Taki jest zresztą cały Juelz. Głupie linijki głupie z założenia, ale wymagające błyskotliwości w napisaniu. Bangery rozpalające kluby po dziś dzień, przeładowane przepychem, lansem, dragami i bronią, eksponujące formę i ukrywające pod nią codzienne, życiowe rozkminy zwykłego 20-parolatka i coś bliskiego życiu wielu Amerykanów. A przede wszystkim - niepodrabialna, leniwa stylówka oparta na powtórzeniach, gierkach słownych, ogromnej pewności siebie, naturalnym swagu i błysku w oku. Gdy spojrzymy na tytuł i przetłumaczymy go razem z ksywką to możemy tylko przytaknąć, że rapowi w dzisiejszym czasie zbyt często brak pazura, charyzmy, autentyczności... po prostu "klejnotów". A Juelz wnosił je bez wątpienia i miejmy nadzieję, że niedługo podniesie średnią 'cojones' w mainstreamie trzecią solówką. Mic check, one two, one two... i gra gitara panie Santana.