A$AP Rocky "LongLiveA$AP" - recenzja nr 1
Wydaje się, że w przypadku A$AP Rocky'ego działa tak zwany efekt Midasa - czego się tylko ten 24-letni reprezentant Harlemu nie dotknie, prędko zamienia w złoto. Nie tylko wydał jeden z najlepszych materiałów 2011 roku, okraszony znakomitymi singlami "LiveLoveA$AP", nie tylko wypromował Clamsa Casino, nie tylko podłożył podwaliny pod gatunek zwany cloud rapem, ale i zdążył wystąpić w teledysku Lany Del Rey, wyruszyć w trasę z Rihanną, dać gościnne zwrotki na płyty T.I.'a czy Big Boi'a, ba, stać się nawet komplementowaną przez Kanye Westa ikoną stylu.
Nieźle, prawda? A to wszystko jeszcze przed wydaniem oficjalnego debiutu! Czy tuż po jego premierze A$AP wciąż może mówić o sobie: "jestem królem Midasem hip-hopu"?
Przyznam, że od dawna nie wyczekiwałem żadnego albumu tak intensywnie, jak to miało miejsce w przypadku "LongLiveA$AP". Rocky budował napięcie już od 2011 roku, czy to racząc nas świetnym darmowym albumem, czy wydając kompilacje A$AP Mob, czy wreszcie prezentując coraz to nowe utwory ze swojego oficjalnego debiutu: kolejno "Goldie", "Fuckin' Problems", "1 Train", a także tytułowe "LongLiveA$AP". I cóż to były za utwory! Ten pierwszy, producenckie cacuszko od Hit-Boya, czarował muzycznym przepychem, definiował coś, co za Oceanem nazywają luxury rapem, i błyszczałby nawet na "Watch The Throne". "Fuckin' Problems" natomiast to banger na miarę drugiej dekady XXI wieku - z mocarnym podkładem, potężnym nakładem energii, gwiazdorską obsadą, w dodatku zarapowany na najwyższym poziomie. "1 Train"? To posse-cut najwyższych lotów, przywracający wiarę nie tylko w to, że numery tego typu mają jeszcze sens, ale i że rap jako taki ma się dobrze, a takiego wysypu talentów nie mieliśmy od dawna. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, wśród słuchaczy powstały dwa obozy: jedni sądzili, że oto szykuje się jeden z lepszych krążków ostatnich lat, inni - że A$AP jeszcze przed premierą odkrył wszystkie karty, wystrzelał się, a reszta albumu będzie mieszanką perfum i szamba.
I, rzecz jasna, żaden z tych obozów nie miał racji. Bo "LongLiveA$AP" to ani najlepszy album ostatnich lat, ani totalny badziew opierający się na nośnych singlach. Choć trzeba oddać, że zdecydowanie bliżej prawdy byli ci pierwsi; A$AP wprawdzie nie ustrzegł się błędów, mniej lub bardziej rażących, jednak nie przeszkodziło mu to w nagraniu płyty, która może namieszać w końcoworocznych podsumowaniach.
To co w płycie, oprócz wcześniej wymienionych utworów, dobrego? Na pewno forma samego gospodarza. Często zarzucano mu, że jest mniej utalentowaną kalką raperów z okolic Houston, ewentualnie Cleveland; raperem, który w młodości nasłuchał się za dużo UGK, Three Six Mafii, a także mikstejpów DJ Screwa i płyt pędziwiatrów z Bone Thugs-N-Harmony. To wszystko prawda, inspiracje są wyraźnie słyszalne (zresztą Rocky nigdy ich nie ukrywał), lecz nie jest to bynajmniej bezmyślna zżynka - A$AP do owych inspiracji dodaje mnóstwo od siebie, inaczej nie udałoby mu się z takim powodzeniem przenieść teksańskiego brzmienia na grunt Nowego Jorku. Kolejny zarzut - że teksty Rocky'ego nie mają w sobie żadnej wartości, wszystkie pisane są na jedno kopyto. Owszem, trudno nazwać go najlepszym tekściarzem na świecie, w "1 Train" - utworze będącym przecież pokazem lirycznych umiejętności - został wszak daleko za peletonem, ale ma swoje momenty. Na "LongLiveA$AP" potrafi rzucić znośną metaforą (utwór tytułowy), trafnym spostrzeżeniem czy niegłupim dowcipem ("Cristal go by the cases, wait hold up that was racist"), potrafi nakreślić też ciekawą historię ("Suddenly"). Wersy pokroju "And my bitch white, but my cock black" chluby mu wprawdzie nie przynoszą, lecz i tak A$AP zaliczył wyraźny progres i wchodzi on w skład ewolucji, jaką urodzony w Harlemie raper przeszedł na przestrzeni ostatnich dwóch lat.
Kolejną składową wspomnianej wyżej ewolucji jest dobór podkładów. Nazywa się Rocky'ego pionierem cloud rapu, z tym to właśnie (pod)gatunkiem kojarzony jest na pierwszym miejscu, jednak wiele wskazuje na to, że A$AP nie zamierza zamykać swojej muzyki w ograniczającej swobodę szufladzie. Ten zadymiony klimat jest na "Long..." obecny, jednak po pierwsze - nie wychodzi na plan główny, a po drugie - stanowi słabszą część krążka (o czym później). Gospodarz zebrał tutaj producentów z najwyższej półki: Jim Jonsin zapewnia Rocky'emu wymarzone otwarcie albumu, Hit-Boy nie tylko porywa kluby w singlowym "Goldie", ale i puszcza oko do tych "trapped in the 90's" w "1 Train", 40 potwierdza swoje mainstreamowe wyczucie w "Fuckin' Problems", Danger Mouse wprowadza w nastrojowy klimat swoim "Phoenix", a sam A$AP Rocky - kryjący się pod ksywką LORD FLACKO - udanie eksperymentuje w zamykającym podstawową wersję albumu "Suddenly". Jest jeszcze T-Minus, który przebija chyba wszystkich, po raz kolejny racząc nas beatem bezbłędnym; w "PMW (All I Really Need)" potwierdza się nie tylko klasa producenta, ale i niezwykła chemia na linii Rocky-Schoolboy Q, która już wcześniej była dostarczycielem hitów typu "Brand New Guy" czy "Hands On The Wheel".
Co się nie udało? Przede wszystkim - elektroniczny niewypał autorstwa Francuzów z Birdy Nam Nam do spółki ze Skrillexem, który odstaje od reszty nie tylko brzmieniem, ale i poziomem wykonania. W tym wypadku eksperyment Rocky'ego okazał się być strzałem w kolano; z tego połączenia dwóch muzycznych światów wyszedł niestety produkt niebezpiecznie zbliżający się do wcześniej wspomnianego szamba. Zawiodło również to, co - wydawałoby się - zawieść nie miało prawa. Clams Casino, mianowicie. Jeden z najzdolniejszych producentów młodego pokolenia, twórca szlagierów pokroju "I'm God", "Unchain Me", "Wassup" czy "Bass", świetnych albumów instrumentalnych i stojącej na równie wysokim poziomie epki. Wcześniej praktycznie nieomylny, pierwszy raz zachwiał się dopiero przy okazji tegorocznego "Freeze" z kompilacyjnej płyty A$AP Mob. Na "LongLiveA$AP" także nie błyszczy na miarę swoich możliwości. Nie można powiedzieć, że "LVL" czy "Hell" to produkcje słabe; brakuje im jednak iskry, a przede wszystkim - świeżości, której przedtem mu przecież nie brakowało.
Na szczęście, płyta jako całość świeżością jest nasączona, a odpowiadając na zadane we wstępie pytanie: tak, A$AP Rocky wciąż może śmiało nazywać siebie mianem króla Midasa. Zasłużona czwórka.