The Weeknd "Trilogy" - recenzja
Tom I
Rozdział I
Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.
Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednią napadów tatarskich. Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki. Nareszcie zima nastała tak lekka, że najstarsi ludzie nie pamiętali podobnej. W południowych województwach lody nie popętały wcale wód, które podsycane topniejącym każdego ranka śniegiem wystąpiły z łożysk i pozalewały brzegi. Padały częste deszcze. Step rozmókł i zmienił się w wielką kałużę, słońce zaś w południe dogrzewało tak mocno, że — dziw nad dziwy! — w województwie bracławskim i na Dzikich Polach zielona ruń okryła stepy i rozłogi już w połowie grudnia. Roje po pasiekach poczęły się burzyć i huczeć, bydło ryczało po zagrodach. Gdy więc tak porządek przyrodzenia zdawał się być wcale odwróconym, wszyscy na Rusi, oczekując niezwykłych zdarzeń, zwracali niespokojny umysł i oczy szczególniej ku Dzikim Polom, od których łatwiej niźli skądinąd mogło się ukazać niebezpieczeństwo.
Tymczasem na Polach nie działo się nic nadzwyczajnego i nie było innych walk i potyczek jak te, które się odprawiały tam zwykle, a o których wiedziały tylko orły, jastrzębie, kruki i zwierz polny....
Dobra, bez żartów, bo nie o taką Trylogię tu chodzi. Ta nie jest może aż tak ważna i ponadczasowa, ale na pewno sporo świeższa. Rzadko zdarza się, by remasterować mixtape'y i wydawać elegancko w specjalnym boxie, jeszcze przed oficjalnym debiutem artysty, czyż nie? A jeszcze rzadziej - by coś, co dostępne było darmowo, ileś miesięcy potem pokrywało się złotem. Ale talent taki jak The Weeknd też zdarza się rzadko a fenomen kanadyjskiego 22-latka widać choćby po tym, ile osób ograniczających się na codzień do rapu "łyka" ten projekt w całości. Widać też po tym, jak on sam, pojawiając się gościnnie u Drake'a czy Wiza Khalify potrafi nie tyle "zjeść" im numery, co wręcz całkowicie je zdominować, narzucając własny klimat i nastrój, kojarzący się z trylogią mixtape'ów, którymi przyciągnął uwagę Universalu. Ale koniec o rapie, bo choć u nas stanowi on zdecydowaną większość a sam Weeknd z rapowym środowiskiem trzyma się dość blisko (a na opisywanym albumie pojawiają się Drake i Juicy J) to "Trilogy" do rapu bardzo daleko... daleko zresztą do wielu muzycznych szufladek.
To R&B, ale takie, które rozbija poukładane od lat schematy i wzorce tego gatunku, niczym biała bila w week(e)ndowej partyjce bilarda. Wysoki i hipnotyzujący wokal, momentami (szczególnie na "Echoes Of Silence") nasuwający skojarzenia z młodym Michaelem Jacksonem (z którym zresztą jest coraz częściej porównywany), służy Abelowi jako instrument do perfekcyjnego budowania klimatu - raz pościelowego, gdy romantycznym szeptem przemyca w zawoalowany sposób mocno bezpruderyjne treści, a raz niepokojącego, gdy podkreśla mrok i buduje napięcie. Wszystko na podkładach głębokich, rozbudowanych, uciekających w różne muzycznie strony. Od skwierczącego, otwierającego całość w mocnym stylu "High For This", poprzez kompozycje, które nie nudzą mimo 7-8-minutowej długości, po utwory nasuwające skojarzenia raz ze wspomnianym MJ'em, raz Prince'em, a raz The XX.
Nie gra tu właściwie tylko jedno - wszystkie trzy mixtape'y brzmiały idealnie w 9-utworowych dawkach, nasycając klimatem i zostawiając z lekkim niedosytem. Przy "Trilogy" łapiemy się raz na tym, jak wyraźnie pierwsze "House Of Balloons" lepsze jest od "Thursday" i "Echoes Of Silence", a dwa - na tym, że aż taka duża dawka nastrojowego, downtempowego, usypiającego brzmienia rzeczywiście zaczyna męczyć zamiast odprężać. Najgorsze, co może być w potrawach wysmakowanych, wymagających docenienia w detalach to to, by wywołać przesyt zamiast niedosytu. Polecam więc trzy krążki kosztować pojedynczo, w czasowych odstępach, z uwagi na reedycję i nietypowy charakter całości zostawiam was wyjątkowo bez oceny a sam, korzystając z week(e)ndu, idę wrzucić na sprzęt "House Of Balloons", akurat na niedzielny wieczór...