DMX "It's Dark And Hell Is Hot" (Klasyk Na Weekend)
DMX to mimo wszystko niedoceniany raper. Owszem, sprzedał ponad trzydzieści milionów płyt. Owszem, wielokrotnie lądował na samym szczycie list Billboardu. Owszem, jego najgłośniejsze single znają nawet niedzielni słuchacze rapu. Ale bardzo rzadko mówi się o nim w kontekście tego, jak dobrym jest raperem; wypomina mu się raczej jego niekończące się problemy z prawem, ewentualnie pastwi nad uzależnieniem od narkotyków.
A przecież DMX wydał kilka bardzo dobrych płyt, wśród których przynajmniej jedna w pełni zasługuje na miano materiału klasycznego. Mam tu przede wszystkim na myśli krążek, po którym Dark Man X wypłynął na szerokie wody - debiutancki "It's Dark And Hell Is Hot".
Najpierw, we wrześniu 1996 roku, zginął 2Pac, niedługo później jego los podzielił Biggie Smalls. Hip-hop z dnia na dzień popadł w letarg, na scenie muzycznej brakowało postaci, które swoją charyzmą potrafiłyby popchnąć ów gatunek na kolejny etap, a przynajmniej utrzymać w ryzach. Nie dziwota więc, że zaczęły się histeryczne poszukiwania kogoś, kto będzie w stanie tego dokonać. Wtedy pojawił się niejaki Earl Simmons, znany szerzej jako DMX. Raper obdarzony dużym pokładem magnetyzmu i osobowością, które z miejsca zachwyciły słuchaczy. Szybko obwołano go następcą Tupaca Shakura, a amerykańska prasa prześcigała się w doniesieniach, że oto mamy nowego zbawiciela rapu. Cóż, nie mnie oceniać, czy rzeczywiście mieliśmy do czynienia ze zbawicielem, wiem natomiast, że mieliśmy do czynienia z bardzo dobrym raperem, który w 1998 wydał - w odstępie dziewięciu miesięcy - dwie długogrające płyty. O ile ta druga, "Flesh Of My Flesh, Blood Of My Blood" również prezentowała wysoki poziom, o tyle prawdopodobnie najlepszym krążkiem w całej dyskografii DMX'a jest krążek debiutancki - "It's Dark And Hell Is Hot".
Co stanowi o jego sile? Przede wszystkim swego rodzaju innowacyjność, która rozciąga się aż na trzy sfery: muzyczną, rapową i tekstową.
Zacznijmy od tej muzycznej. DMX to wprawdzie raper pochodzący z Nowego Jorku, ale nie sposób tego wywnioskować na podstawie podkładów przez niego wybranych. Bo nie ma na "It's Dark..." absolutnie niczego, z czym kojarzy się nowojorski rap: zamiast jazzowo-soulowych sampli - ciężkie, gotyckie klawisze; zamiast kojących bębnów - bas, który co wrażliwszych może przyprawić o migrenę. To była muzyczna nowość, ileż to różniąca się od brudu i kurzu spod znaku D.I.T.C. albo Wu-Tang Clanu czy przepychu i blasku, które proponował Diddy. A zagwarantowali to słuchaczom raczej anonimowi do tej pory producenci: Dame Grease, Irv Gotti, a także - choć może powinienem napisać: przede wszystkim - Swizz Beatz, który na płycie pojawia się wprawdzie tylko raz, w singlowym "Ruff Ryders Anthem", ale to właśnie od tego numeru zaczęła się jego wielka kariera. Czy się to komuś podoba czy nie, Swizz zmienił brzmienie Nowego Jorku, a pod koniec lat 90. pod jego beaty rapowali najwięksi - by wymienić choćby Nasa czy Jaya-Z.
Ale same podkłady to zdecydowania za mało, by nagrać album dobry, nie mówiąc już o albumie klasycznym. A że "It's Dark..." za taki właśnie powinien uchodzić - to w parze z muzyką idzie sam DMX. Wiadomo: charyzma, osobowość, temperament, indywidualność. To wszystko prawda, z tymże Earl Simmons to na pierwszym miejscu bardzo dobry raper. Może pozbawiony technicznych fajerwerków, przedkładający prostotę nad przesadne ozdobniki, ale to w niczym nie przeszkadza - nad jego rapem po prostu nie można przejść obojętnie. To jeden z tych MC's, którym nie potrzeba wielkiej rapowej ekwilibrystyki, żeby przyciągać uwagę (choć z modulacją głosu, jak to słychać np. w "Damien", radzi sobie wcale dobrze). W dużej mierze wystarczy mu rozpoznowalny głos. Głos, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Zachrypnięty, szorstki, jak to trafnie zanotował 2 Chainz - jakby powstały przez połknięcie wiadra pełnego gwoździ. Nie można też zapomnieć o tych osławionych burknięciach czy jak kto woli szczeknięciach, z których to Dark Man X uczynił swój znak firmowy.
Innym znakiem firmowym DMX'a, nie mniej ważnym, są pisane przez niego teksty. Mroczne, surowe, podchodzące wręcz pod horrorcore. I znów, nie ma w nich żadnych ozdobników, żadnych podwójnych, żadnych awangardowych metafor albo porównań, żadnego usilnego podkreślania swoich lyricznych umiejętności. A zamiast tego - proste teksty, które walą prosto w mordę. A zamiast tego - storytellingi, które przyciągają i za nic nie chcą puścić. A zamiast tego - linijki, przy których tacy Esham czy Insane Clown Posse brzmią jak ministranci opowiadający straszne historie przy obozowym ognisku. A zamiast tego - bijąca z tych tekstów autentyczność. Mniejsza, czy rapowane przez DMX'a linijki mają w sobie choć cząstkę prawdy, ważne, że one BRZMIĄ prawdziwie. Czy można to samo powiedzieć np. o Ricku Rossie i jego narkotykowych historyjkach? Właśnie.
A gdy się już te wszystkie sfery włoży do miksera i dokładnie wymiesza - to efekt końcowy jest po prostu znakomity. "Ruff Ryders Anthem" i "Get At Me Dog" zachęcają swoim komercyjnym potencjałem. "Crime Story" i "ATF" powalają narracyjnym talentem. "X Is Coming" i "Damien" przerażają niczym najlepsze horrory. "Look Thru My Eyes" i "Let Me Fly" niezmiennie przejmują. Album jest długi, trwa ponad godzinę, ale o żadnym zastoju nie może być mowy - tutaj świetny numer goni świetny numer, nawet skity nie przeszkadzają, a wręcz miło zaskakują. Debiut DMX'a był przełomem na rynku muzycznym, myślę, że śmiało można go porównać do dwóch innych materiałów wagi ciężkiej: "Illmatic" i "Reasonable Doubt". "Oho, teraz to się zagalopował" - ktoś powie. Ale przecież wszystkie te krążki wprowadziły do rapu z Nowego Jorku coś świeżego, wszystkie wprowadziły go na nowe tory, wszystkie powinny na stałe wpisać się w historię nowojorskiego hip-hopu.
To jeszcze na koniec dwa zdania od Kendricka Lamara, który "It's Dark And Hell Is Hot" uważa za jeden ze swoich ulubionych albumów: "To pierwszy krążek, który wywołał u mnie potrzebę pisania i zainspirował do zostania raperem. Dlatego zawsze będzie jednym z moich faworytów".