Przepraszamy za to, co złe, i dziękujemy, że byliście - tymi słowy podsumowują oficjalne oświadczenie organizatorzy festiwalu adidas Originals Rocks The Floor. Może to i ładne z ich strony, niemniej zaufania fanów to raczej nie wróci. Bo nie po to wydali oni ciężkie pieniądze i spędzili nierzadko długie godziny w podróży, żeby doświadczyć organizacyjnej klęski tych rozmiarów. Dla niezorientowanych -
koncerty głównych gwiazd, Pharoahe Moncha i Mos Defa, rozpoczęły się z ponad... trzygodzinnym opóźnieniem.Osobiście traktowałem tę imprezę jako szansę na rehabilitację adidasa, który w zeszłym roku złotymi zgłoskami wpisał się w historię polskiego graffiti. Przy czym karaty przygniotły chlubę, bo jednak zamalowanie legendarnego muru na Służewcu ni cholery nie przyczyniło się do rozwoju sztuki ulicznej. To zresztą mógł być jeden z powodów, dla których na Rock The Floor, propagującym cztery elementy kultury hip-hop, zamiast writerów pojawili się street artowcy. Broń Boże nie ujmuję niczego artystom pokroju Czarnobyla - nie byli to po prostu odpowiedni ludzie na tego typu wydarzenie.
O ile przy płótnach klimat dość rozmijał się z rangą festiwalu, o tyle
wyłącznie nadmiar złej woli kazałby to samo napisać o zawodach breakdance. Począwszy od piątkowych zmagań dzieciaków, idąc przez spontaniczne ustawki na drugiej sali, kończąc na finałowych walkach B-Boys i B-Girls, w powietrzu unosił się zapach zdrowej rywalizacji i pasji. Atmosferę podkręcali Zajcew i Decó (Stylowa Spółka Społem), tancerzy oceniali m.in. Bartazz i legendarny Ken Swift. Ostatecznie zwyciężyli odpowiednio: Roxrite oraz Emilka.
Później nastąpiła planowa przerwa, którą o 20.00 miał zakończyć O.S.T.R. z ŁDZ Orkiestrą. I owszem, zakończył, tyle że grubo ponad godzinę później. Długie oczekiwanie ciężko uznać za warte poświęcenia, bo łódzki raper jakby zapomniał, że publika zgromadzona w Soho Factory dość diametralnie różniła się od standardowej publiki na jego koncertach
i mniej entuzjastycznie reagowała na luźne opowieści między numerami. Zrekompensowała to jedynie część, w której Ostry wraz z Zorakiem zaprezentował skrzypcowo-beatboxowe show. Poza tym koncert jednak specjalnie nie porwał (a że potrafi pokazał już w Warszawie nieraz). Green, który wpadł na scenę zagrać jeden numer z "Kryptonimu Monolog", również.
Z drugiej strony jego pięć minut powinno uświadomić akustykom, że z nagłośnieniem coś jest nie tak. Nie zrozumiałem pół słowa.
To miała być jednak tylko przystawka przed jednym z dwóch głównych dań, czyli Pharoahe Monchem. Według zapewnień prowadzącego Rufina MC, artysta miał się pojawić za minutę-osiem. Minuta-osiem ewoluowała do kolejnych trzech godzin, w trakcie których co bardziej zniecierpliwieni zdążyli opuścić mury praskiej fabryki. Trudno się dziwić - zero jakichkolwiek wyjaśnień, pusta scena (prócz szalejącego na bębnach Jarka Kulika), a pod nią setki zdezorientowanych osób.
W końcu minutę-osiem przed pierwszą wreszcie zjawił się współzałożyciel kultowego Organised Konfusion. Po cichu liczyłem, że zagra również utwory z dyskografii macierzystej formacji. Niestety, swojego ukochanego "Why?" z "Stress: The Extinction Agenda" nie uświadczyłem, natomiast
dane mi było usłyszeć takie szlagiery jak "Push", "Desire" czy antypolicyjny hymn z ostatniej płyty "W.A.R." - "Clap". Pharoahe wystąpił wraz z uroczą Melą Machinko, której wokal dodatkowo podkreślił wyjątkowe umiejętności nowojorskiego MC. Choć koncert był dość rutynowy i stosunkowo krótki, to kilku rzeczy nie można mu odmówić: siły, przebojowości i tego, że zwyczajnie porwał zebranych fanów. Szczególnie w ostatnich aktach, które uświetniły bezbłędne "Simon Says" oraz "Oh no", zagrane ku pamięci Nate Dogga. I to zagrane oczywiście z Mos...
...Yasiinem Beyem. Uśmięchnięty od ucha do ucha wykonawca robił, co mógł, by wyznawcy Black Star nie musieli wsiadać w taksówki i nocne autobusy niezadowoleni. Półtoragodzinny występ Dante Smitha dostarczył co prawda mniej energii niż wcześniejszy Troya Donalda Jamersona, momentami był wręcz intymny, ale na pewno nie mniej udany.
Wykręcona, przesiąknięta soulowym duchem atmosfera i taneczny krok Mos Defa oraz przekrojowy materiał (tym razem doczekałem się ukochanego "Hip Hop"!)
pozwoliły na chwilę zapomnieć o wszelkich niedociągnięciach ze strony organizatorów - a może jednak ze strony samych wykonawców i ich menedżerów? Tego pewnie nie dowiemy się nigdy. Nie wszystko poszło tak, jak powinno, a późna pora sprawiła, że ludzie byli zwyczajnie nieco zmęczeni. Adidas twarzy nie odzyskał, blizny na niej będą się goić jeszcze długo. Szkoda, ale widocznie tak miało być.
Przynajmniej będzie co wspominać. PS. Od jutra zaczniemy prezentować wam video z imprezy.Autorem zdjęć jest Maciej Połczyński.