Z jednej strony bardzo udane mixtape'y, z drugiej - żałosny diss
na Jaya-Z i głupi powód jego powstania. Z jednej strony
chwytliwy, pikantny i kontrowersyjny "Red Nation", z drugiej - słaby
raczej, pozbawiony ognia "Pot Of Gold". Do tego doszły jeszcze
twitterowe problemy z LAPD, nazywanie siebie mianem "bipolarnego misia" i umieszczenie Ras Kassa na liście najgorszych raperów w historii. Game raczej się ośmieszał, niż udanie promował swój album.
Jednak to w końcu Game, jedna z najważniejszych postaci hip-hopowego
mainstreamu ostatnich kilku lat. Apetyty na jego nowy krążek były więc duże, oczekiwania jeszcze większe. Czy raper z
Los Angeles potrafił im sprostać?
Moim zdaniem - tak. Game po raz kolejny udowodnił, że jest ważną postacią rapowej sceny XXI wieku. Że nie wolno go skreślać czy stawiać poza nawias. "The R.E.D. Album" to wprawdzie krążek nie tej samej klasy, co debiutanckie "The Documentary" - potężna mainstreamowa petarda - ale wydaną w 2008 roku "LAX" bije już na głowę. Zresztą ciężko te albumy ze sobą porównać. Ten najnowszy różni się od pozostałych jedną istotną kwestią: wcześniej Game był na swoich płytach postacią drugoplanową, owszem, istotną, ale mimo wszystko drugoplanową. Główną rolę odgrywała warstwa muzyczna, stanowiła o sile tych produkcji. Na "The R.E.D..." jest inaczej. Mniej tu bangerów, mniej kawałków o ogromnym potencjale radiowym. Wreszcie to Game odgrywa pierwsze skrzypce, wreszcie nie jest stłamszony przez beaty. Słuchając jego najnowszego albumu na zmianę z tymi starszymi, pierwsze, co rzuciło mi się w oczy - czy raczej: uszy - to postęp, jaki zrobił na przestrzeni ostatnich lat.
Jayceon Terrell Taylor, bo tak się naprawdę nazywa, z płyty na płytę poprawia swoje flow, a pisane przez niego zwrotki intrygują coraz bardziej. Czasem przytrafi mu się wprawdzie gorsza linijka, czasem jego słowa wywołują ironiczny uśmiech na twarzy (np. zaliczanie siebie do TOP 5), ale trzeba przyznać, że warsztatem dysponuje obecnie bardzo bogatym. Potrafi i zaciekawić ("The Good, The Bad, The Ugly", "Ricky"), i przejąć ("Mama Knows"), i zmusić do refleksji ("California Dream"). "The R.E.D. Album" nie dostarczy nam raczej erudycyjnych wordplayów, wbijających w fotel metafor czy porównań, ale bijąca z linijek autentyczność i emocjonalność nadrabia te niedoskonałości ("My daddy used to beat up on my mama all day/So I took my chronic out and slept in the hallway"). Raper z Compton ograniczył również tzw. name-dropping, z którego wcześniej w jakimś tam stopniu słynął, ale nie był to bynajmniej powód do dumy.
Na pewno ten krążek nie przypasuje każdemu. Na "The R.E.D. Album" brakuje takich radiowych perełek, do jakich zostaliśmy przez Game'a przyzwyczajeni. "Red Nation" wielkiej kariery w rozgłośniach nie zrobił, głównie przez kontrowersyjność tekstu i teledysku, a "Pot Of Gold" utonie raczej, o ile już nie utonął, w oceanie innych produkcji. Kwestią czasu jest zapewne pojawienie się teledysku do kolejnego singla, ale nie sądzę, żeby zawładnął on listami Billboardu. Co bynajmniej nie oznacza, że nie ma tutaj dobrej muzyki, jest, ale niekoniecznie nadająca się do Eski czy MTV. Niekoniecznie taka, która wpadnie w ucho każdej i każdemu.
Po krótkim intrze wykonanym przez Dr. Dre - który pojawia się na przestrzeni całego albumu, streszczając fakty z życia Jayceona - dostajemy prawdziwą perełkę w postaci "The City". Zachwyca tu wszystko: beat, gospodarz, a także gościnny występ Kendricka Lamara, który wyrasta powoli na nowego króla rapu z Zachodniego Wybrzeża. Po raz kolejny dostaliśmy dowód na to, że Game do spółki z Cool & Dre, producentami tego utworu, znają przepis na robienie dobrej muzyki. Potwierdza się to w klimatycznym "Good Girls Go Bad" z Drake'iem i wspomnianym już "Red Nation". Nieco słabiej spisał się za to DJ Khalil, który też pracował już w przeszłości z Game'm. O ile "Ricky", rozbudowana kompozycja zawierająca m.in. skrzypce i pięknie użyty saksofon, to jeden z najjaśniejszych punktów albumu, o tyle "Drug Test" w żaden sposób nie spełnił oczekiwań. Na papierze powinien być to murowany kandydat na supersingiel - hej, Dre, Snoop i Game na jednym tracku! - a dostaliśmy utwór co najwyżej solidny: raczej mało przebojowy, przeciętnie zarapowany, krótko mówiąc, nie zapadający w pamięć ani nie wnoszący nic nowego. Szczególnie blado wygląda on w porównaniu z "Martians Vs Goblins", utworem, który cieszy nasze uszy zaraz potem. Bardzo nastrojowy, niepokojący beat, agresywna nawijka Game'a i bardzo dobra zwrotka Tylera, The Creatora (m.in. dowcipna uwaga nt. name-droppingu Game'a) tworzą jeden z najlepszych utworów w dyskografii rapera z Compton.
Z całkiem dobrej strony zaprezentowali się również Rick Ross i Beanie Sigel w przejmującym "Heavy Artillery" oraz Young Yeezy, który pomógł gospodarzowi w "Paramedics", energicznej produkcji ze świetnymi gitarowymi wstawkami. Dużo gorzej wypadła zaś kooperacja Game'a z Big Boi'em i E-40. Tak jak w przypadku "Drug Test": powinno być świetnie, a skończyło się co najwyżej solidnie. "Speakers On Blast", bo tak nazywa się ten utwór, rozpoczyna zresztą zdecydowanie najsłabszą część krążka. Tą ze śpiewanymi refrenami, tą skierowaną raczej do źeńskiej części słuchaczy. Ani "Hello", ani "All The Way Gone", ani przeciętne "Pot Of Gold" nie uniknęły sztampowości. Szczególnie te dwie pierwsze piosenki pasują tutaj jak garbaty do ściany i psują ogólne wrażenie. Na szczęście udane produkcje Boi-1dy w "All I Know", Pharrella w "Mama Knows" (szkoda tylko słabo zaśpiewanego refrenu Nelly Furtado), Marsa w pięknie i przejmująco zarapowanym "California Dream", a także DJ'a Premiera w "Born In The Trap" (jego najlepszy beat od dość dawna) tuszują te wcześniejsze niedogodności.
Warto jeszcze wspomnieć o utworze, który wzbudził bardzo dużo kontrowersji - "Good, Bad & Ugly". Kontrowersji nie budzi ani całkiem udany, mocno east-coastowy beat Hit-Boya, ani bardzo dobry storytelling gospodarza, tylko... flow tegoż. Nie wiem, czy Game zrobił to nieświadomie, czy jest w tym jakiś głębszy sens, ale brzmi on w tym utworze jak kopia, bardzo udana skądinąd, Notoriousa B.I.G. Zresztą domniemany członek Bloodsów upodabnia się do różnych raperów i w innych kawałkach. W "Paramedics" upodabnia się do Jeezy'ego, w "Martians vs Goblins" zaciąga Tylerem, The Creatorem, a w kawałku z Premierem słychać inspiracje Nasem. Brzmi to wszystko całkiem dobrze, ale mam jednak nadzieję, że Game nie zamieni miłości do name-droppingu na miłość do podrabiania flow innych raperów. Ma on na tyle bogaty warsztat, że nie musi nikogo ani niczego podrabiać.
"The R.E.D. Album" nie wystrzegł się błędów. Jest trochę przydługi. Kilka utworów powinno zostać usuniętych z tracklisty. Kolejne dwa nie spełniły pokładanych oczekiwań. Ale nie zmienia to faktu, że Game wydał kolejny dobry i wartościowy album. Udoskonalił swoją dyskografię. Myślę też, że nie został przyćmiony przez inne wielkie sierpniowe premiery: "Watch The Throne" i "Carter IV". Przyznam, że dziwią mnie te nie do końca pozytywne opinie, jakie można wyczytać na różnych forach czy blogach muzycznych. "The R.E.D. Album", owszem, ma słabsze punkty, ale tych mocnych jest dużo, dużo więcej. Ja jestem usatysfakcjonowany: bałem się, że Game puści kolejne "LAX", albo że cały album będzie brzmiał jak "Pot Of Gold", a tymczasem Gracz pokazał, że potrafi. Ode mnie wielkie brawa i mocna czwórka.