No i wreszcie jest. Po niezliczonych zapowiedziach, opóźnieniach, zmianach dat premiery, okładki, koncepcji na płytę, pisowni ksywki i tytułu... Do sklepów trafił czwarty solowy album w dorobku Game'a.
Czy efekt spełnia oczekiwania a "The R.E.D. Album" można stawiać na równi z trójką poprzedników?
Na pewno brzmi do niego dość podobnie pod względem całościowego układu. Poprężę się za mikrofonem, powspominam klasykę, poopowiadam o tym, jaką to jestem legendą, że sprzedałem 5 milionów i że ludzie nie doceniają nowszych płyt, porzucam w tekstach czerwonymi bandanami i cadillacami a i dołożę coś dla mediów. Recepta sprawdzona, dobrze brzmiąca, ale zarazem mało oryginalna przy czwartej płycie. Jednak oryginalność i mainstream nie są terminami, które zbyt często lubią ze sobą obcować. Tutaj za to niestety brakuje siły rażenia, którą miało choćby "Doctor's Advocate" (bo o przeładowanym hitami "Documentary" nie ma nawet co wspominać). Hurtowe ilości muzyki nagrywanej przez Taylora sprawiają, że dostajemy wprawdzie regularnie kolejne mixtape'y, ale też ciężko wycisnąć mu max umiejętności a przede wszystkim utrzymać spójność finalnego projektu.
Oczywiście, w paru momentach pokazuje, że jest naprawdę mocnym zawodnikiem. Szczególnie konkretny jest początek albumu. W świetnym "The City" z Kendrickiem Lamarem Game z wielką energią i agresją w głosie wypluwa z siebie masę emocji, frustracji i komentuje doświadczenia z przeszłości. "Drug Test" z Dre i Snoopem to mocny kalifornijski banger. "Martians vs. Goblins" track chaotyczny, ale ciekawy i dający niezły kontrast styli. Do "Red Nation" można się z czasem przekonać, "Good Girls Go Bad" z Drake'iem to jeden z lepszych momentów płyty i udany, celny refleksyjny track. Równie dobrze wypada ostre "Ricky", później jednak całość jakby rozłazi się na boki - począwszy od "The Good, The Bad, The Ugly". "Podszywanie się" pod Tylera we wspólnym numerze można zrozumieć jako ciekawostkę. Ale o co chodzi Game'owi, gdy bez wytłumaczenia nawija jeden numer "jak Biggie" i wraca do normalnego stylu? O co chodzi mu gdy imituje Jeezy'ego w nagranym z nim "Paramedics"? Nie wiem czy ktokolwiek jest w stanie to zrozumieć.
Zresztą właśnie tuż przed połową płyty temperatura wyraźnie spada. Kolejne numery brzmią jak "niby ok, ale to już było". Bity przeciętne, pomysły średnie. Do tego po twardym początku nadchodzi pora na parę miękkich kawałków (najlepiej wypada chyba singlowe "Pot Of Gold"), po którym trafiamy perełkę w postaci "Born In The Trap" na bicie Preemo i dwa udane spokojniejsze kawałki. Jednak przez konstrukcję albumu (szczególnie środek) można się w tym pogubić, ciężko utrzymać spójność a i ilość sprawia, że w pewnym momencie zamiast bujać karkiem zaczynamy się nudzić.
"The R.E.D. Album" brzmi trochę tak, jakby Game chciał zebrać do kupy wszystko i połączyć atuty z poprzednich trzech płyt. Tutaj nawiążemy do klasyki, tu zaprosimy będące na topie młode talenty, tutaj damy coś na poważnie, tutaj wykręcone odloty. Tutaj twardy uliczny banger, a tutaj coś miękkiego do radia. Tutaj pokażę jak rozwinął się mój styl i udowodnię, że nawijam coraz lepiej a tutaj postaram się nawinąć jak Biggie. W efekcie zamiast różnorodności mamy chaos a mocne numery tracą rozpęd wśród niepotrzebnych wypełniaczy. Game bez wątpienia jest lepszym raperem niż był w roku 2005, ma też więcej do powiedzenia, ale chcąc złapać za ogon tysiąc srok naraz gubi spójność, która była siłą jego debiutu. Za dużo tu konkretnych tracków, by "The R.E.D. Album" ocenić niżej niż "dobry", ale i za dużo chaosu by ocenić go wyżej. Czwórka na szynach.