Zacznijmy od tego, że na wielką pochwałę zasługuje idea wydawania takich albumów w Polsce, co podkreślam przy każdej tego typu premierze. Im nasz rynek będzie bogatszy w taką muzykę, tym lepiej. Im więcej osób z was kupi sobie własny egzemplarz wosku czy CD, tym więcej takich płyt trafi na nasze półki, a co za tym idzie będziemy mieli coraz więcej świadomych słuchaczy. No właśnie... Świadomych słuchaczy z uchem wyrobionym przez niełatwą muzyką, z pewną wrażliwością muzyczną i wyobraźnią. Dla takich osób jest ta płyta. Jeśli nie wiesz czym jest "Endtroducing", Ninja Tune kojarzy Ci się z kreskówkami, a muzyka instrumentalna to tylko wersja beta tego co mogłoby z tego powstać "The Life Of Eugene Harrington" z pewnością nie jest dla Ciebie.
Debiutancki album Amerykanina jest owiany mgiełką tajemnicy. Nie tylko w zapowiedziach wydawcy i we wkładce. Słuchając tego albumu naprawdę masz wrażenie, że obcujesz z zagadką, a co najgorsze masz świadomość, że raczej nie jesteś w stanie jej rozwiązać. Chyba nikt nie jest. Warto próbować?
Jak najbardziej, choć to zadanie dla ambitnych. Zacznijmy od samej
historii życia tego typka. Informacje dotyczące twórcy albumu brzmią
trochę jak baśń, wstęp do amerykańskiego snu, czy rozgrzewka w
psychodelicznej powieści. Chwilami zastanawiałem się nawet, czy Eugene
nie jest czasem alter ego jakiegoś innego twórcy, czy tej postaci
wymyślono, by usprawiedliwić swoje muzyczne jazdy. Syn właściciela
zakładu naprawiającego instrumenty, który jeździł po studiach
nagraniowych i naprawiał stare klawisze, aż w końcu zafascynował się
tworzeniem muzyki i nagrał album, który wydała maleńka, niezależna
oficyna z Londynu. Powiedzcie sami... Czy to brzmi wiarygodnie?
Przejdźmy jednak do samej muzyki... Na pewno jest czymś ciekawym i
stosunkowo świeżym. Słychać jednak, że to album klawiszowca, który na
swojej robocie zna się doskonale, jednocześnie nie do końca ogarniając
inne aspekty. O ile klawisze na tym albumie są największym atutem (a
rozstrzał ich brzmień jest doprawdy imponujący... żałuję, że we wkładce
nie ma informacji o tym czego użyto w którym kawałku), o tyle na
przykład bas brzmi... Hmmm... Na pewno nie jak gitara basowa, a
bardziej jak kontrabas, który trafił w ręce człowieka, który umie "cośtam cośtam", ale nie zawsze wpasować się w klimat utworu. Perkusja?
Ta z kolei jest bardzo ciekawa. Po części jazzowa, po części brzmi jak
jakieś zamglone, głębokie, brudne, ale czasami również monotonne bębny.Tym co sprawia, że ta płyta się nie nudzi z pewnością są doskonałe
melodie, które Harringtonowi przychodzą chyba stosunkowo łatwo, a nam
ciężko wychodzą z głowy. Motywy przewodnie zmieniają się bardzo często,
nigdy nie schodząc przy tym poniżej pewnego, naprawdę wysokiego poziomu.
Ta płyta ma w sobie coś magicznego i jeśli będziecie w stanie to
poczuć, będziecie też w stanie ją docenić. Mroczne jak diabli "Miles @
Peach", przyjemnie jazzujące "Day-O", zniewalające swoją psycho-funkową
pulsacją "She Always Asks" czy wkręcające się w głowę bez litości "Fall" to rzeczy naprawdę warte uwagi. Eugene ma moim zdaniem dwa
podstawowe problemy. Po pierwsze kontrolowanie własnych wizji, tak by
nie pozwolić im wymknąć się spod kontroli. Często mu nie wychodzi i
wtedy powstają takie dziwactwa jak na końcu wspomnianego "Miles @
Peach" czy "Ginna", które są zupełnie niepotrzebne, a potrafią zrazić.
Po drugie, przydałby mu się... zespół. Zespół w którym on zająłby się
klawiszami, a od reszty instrumentów miałby ludzi, którzy znają się na
nich lepiej niż on. Z tych dwóch powodów płyta dostaje tylko czwórkę,
ale zarazem polecam wam ją jako wyzwanie, które naprawdę pochłania i
rozwija. I każe do niej wracać. Warto chociaż spróbować. Zastosujcie się do patetycznego
zdania z wkładki "Zgaście światło, usiądźcie wygodnie i wsłuchajcie się
w płynące z głośników dźwięki. Ten świat Was zachwyci". To bardzo prawdopodobne...