Zdarzają się w historii muzyki takie płyty, które po ich stworzeniu zaczynają żyć własnym życiem. Płyty, które przerastają nawet artystów, którzy je stworzyli. Hip-hopowi zdarzyło się parę takich płyt, ale za każdym razem, kiedy "Endtroducing..." wraca do mojego odtwarzacza, mam wrażenie, że to najcenniejszy z diamentów jakie dostaliśmy.
Kiedyś o Arts The Beatdoctorze ktoś napisał, że jest Mozartem samplingu... OK, jest świetny, ale porównując go do DJ'a Shadowa na tym albumie, wygląda jak utalentowany organista z małej mieściny. "Endtroducing..." to znacznie więcej niż niecałe 70 minut muzyki. To niesamowita podróż do której będziecie chcieli wracać. To album o którym można by napisać książkę, ale niemożliwe byłoby wyczerpanie jej materii w 100%.
Co jest w nim tak wyjątkowego? Słuchając go z pełną uwagą czuje się obcowanie z prawdziwą wielkością. Tutaj każda drobna aranżacja, a jest ich chyba milion, ma swoje miejsce i jest potrzebna. Każda dochodząca ścieżka, przełamanie perkusji, każda wstawka jakiegoś nagrania szkoleniowego z winylu, każde ułożenie basu, fragment show telewizyjnego i każdy skrecz ma swoje miejsce i pasuje do niego perfekcyjnie. Ta płyta, moim zdaniem, nie ma nawet jednego słabego momentu. Do perfekcja od A do Z.
Które kawałki są najlepsze? Słuchanie takiego albumu na wyrywki byłoby profanacją. Najbardziej polecam zajęcie pozycji horyzontalnej i puszczenie sobie tego w ciemnym pokoju. Nie mam pojęcia ile przesłuchań tego albumu już zaliczyłem, ale myślę, że nawet Ci, którzy zaliczyli ich wiele razy więcej, zgodzą się ze mną, że tej płyty nie da się nauczyć na pamięć. Za każdym razem, kiedy do niej wracam znajduję coś nowego.
To cudeńko trafiło do nas w 1996 roku nakładem brytyjskiej wytwórni Mo'Wax. Płyta w całości złożona jest z sampli, a jest z czego... w 2006 roku Shadow powiedział, że ma 60 tysięcy winyli. Ile ma dziś? Boję się pomyśleć. Ten gość ma na wosku więcej muzyki niż kiedykolwiek przesłuchałem. Z tych nagrań wycisnął całą kwintesencję, nie ograniczając przy tym własnej roli. Jeśli ktoś wam powie, że sampling to muzyczny recycling i że wszystko co z niego uzyskujemy ma wartość papieru toaletowego, pożyczcie mu ten album. Albo nie... Może nie oddać.
Ta płyta dostała maksymalne oceny w większości prasy muzycznej od Tokio po Londyn. Nawet Rolling Stone, który w 1996 roku wystawił jej ocenę 4/5, w 2004 musiał się rehabilitować i wystawić jedynie słuszną w tym przypadku piątkę. Większość tych recenzji to mgliste, nie do końca zrozumiałe opisy. Prawdopodobnie i tak jest z tym Klasykiem Na Weekend, ale to naprawdę niełatwo zamknąć w słowach - pewnie dlatego dopiero teraz trafia do tego cyklu. To jest klasyk muzyki współczesnej, na lata, nie na weekend. Arcydzieło.
PS: Jeśli przeszkadzał wam wychwalający ton, to nie przepraszam. Jestem psychofanem i dobrze mi z tym. Myślę, ze zostaje nimi 85% osób, które choć raz przesłuchają ten album.