"Nie chcecie mainstreamowego hitowego Joe to nie. W takim razie wracam do korzeni" zapowiedział Jasiek po zimnym prysznicu jakim była sprzedaż "J.O.S.E. 2" w ilości ok. 10 tysięcy egzemplarzy, morze krytycznych opinii i ogólny uśmieszek pobłażania w stosunku do takich "hitów" jak "Aloha".
Jak zapowiedział tak zrobił. W efekcie dostaliśmy single, w których Joe nawijał tak dobrze, jak nie czynił tego chyba od dekady a "Slow Down" stało się tegorocznym odpowiednikiem "I Wanna Rock", będąc remixowanym chyba przez każdego. Jak wypadła całość?
Zawsze zastanawiało mnie w jaki sposób Joe wchodząc do mainstreamowego świata mógł w aż tak dużym stopniu utracić pazur, którym imponował choćby w "5 Fingaz Of Death", które zjadł czy w "Glamour Life", w którym dotrzymał kroku Punowi. Wiara w jego renesans pojawiała się incydentalnie, przy okazji takich numerów jak "That White". Teraz mamy całą płytę z ciemnej strony mocy i od razu jest nieporównywalnie lepiej.
Flow znów ma jaja, energię, Joe brzmi gangstersko a nie miękko i grzecznie i już od intra, w którym informuje, że po śmierci Fifciaka wyprawi największą imprezę na świecie, przypomina, że jest jednym z członków D.I.T.C. i powraca do tego, co prezentował na pierwszych płytach. Kto jak kto, ale on naprawdę najlepiej brzmi na brudnych miejskich bitach i tutaj udowadnia to doskonale. Mimo że wszystko zrobione jest na patencie "Jestem Joe z D.I.T.C. i wciąż umiem nawijać klasycznie" a wersy o tym, że Gangsta Crack jest inspiracją dla zabójców z całego świata można traktować tylko z pobłażaniem to album zaskakuje na plus i słucha się go świetnie. Cartagena odkurza swoje najmocniejsze strony, ale pokazuje też coś nowego, jak w "I'm Gone", gdzie na bicie Preemo śpiewa całkiem jak Big Shug. Nie daje się też zjeść gościom, a wśród nich mamy przecież Bustę, Weezy'ego, Cam'Rona czy Too $horta.
Wprawdzie całość nie trzyma aż takiego tempa jak single i intro i w pewnym momencie poziom spada, ale ogólne wrażenie jest naprawdę pozytywne. Narzekania i błagania fanów o powrocie do korzeni często są nawoływaniem do cofania się w rozwoju. W wypadku Joe tenże powrót staje się odsłonieniem wszystkich zakurzonych atutów. Dziesiąte solo jest więc strzałem w dziesiątkę i najlepszym materiałem Cartageny od dawna. Nie idealnym, ale zasługującym na mocne 4+