Polo G i Nas wydali najlepsze płyty tego roku? 2 pokolenia, 1 esencja
Słuchacze rapu w Polsce niezmiennie starają się przeciwstawiać sobie stary i nowy vibe, legendy i młodych graczy. Fajnie, tylko po okresie gdy inspiracje nowej fali wyrastały z trochę innego korzenia niż ten pojmowany za klasyczny, stawiając nacisk na uchwycenie surowej emocji, melodii, często adliby uważając za równie ważne jak główna ścieżka, używając głosu jak instrumentu... Po tym okresie mam wrażenie że znów coraz głośniej przebija się rap oparty o pakiet warsztatowych umiejętności rozumianych klasycznie. Mięsiste flow, mocne linijki, techniczne splatanie wielokrotnych.
Świetnie ukazują to dwa albumy wydane w te wakacje, których wcale nie dzieli tak wiele jak mogłoby się wydawać.
Polo G to moim zdaniem obecnie najciekawszy młody raper na scenie. Wyrastający w piekle Chiraq i dzielący się z nami ciężkimi historiami z tamtejszych ulic, ale widzący więcej, czujący więcej i umiejący lepiej to opisać. Przepuszczający szarą rzeczywistość przez własną wrażliwość, nie bojący się wchodzić z nią w mainstream, tak jak 25 lat temu Nas czy AZ potrafili ukazać nam z innej perspektywy nowojorskie ulice.
Warsztatowo Polo G ma wszystko, zarazem będąc hybrydą przeróżnych inspiracji, które z pozoru się gryzą. Surowy pazur i uliczna wrażliwość potrafi przywołać skojarzenia z 2Pac'iem (do którego sam nawiązywał, robiąc m.in. numer "Wishing For A Hero" follow-upujący "Changes"), lovesongowy sznyt i osobista emocjonalność - z Drake'iem, a nacisk na technikę, gry słowne i punche nawet robiąc lovesong czy hit do klubów - z Fabolousem.
Polo na trzecim albumie w dorobku pt "Hall Of Fame" zabiera nas na twarde ulice Chicago, ale nie boi się opowiedzieć o swoich lękach, obawach, depresyjnych myślach, o fałszywym uśmiechu ukrywającym przed fanami złe samopoczucie, o samotności na szczycie. Nie boi się robić numerów dla dziewczyn, śpiewając pod bity oparte o chwytliwe melodie, gitarki i pianina. Cały czas jednak to wszystko się klei, nic tu nie zgrzyta - biorę ten pakiet z inwentarzem. Jedna półkula łapie jego emocje, nośne hitowe melodie, a ta bardziej truskulowa zwraca uwagę na gry słowne, pazur, pasję w wypluwaniu perfekcyjnie poskładanych linijek - u Polo bardzo rzadko zdarza się, by cała zwrotka nie była przewinięta na jednym podwójnym rymie i nie zawierała jakichś lirycznych smaczków. To gość z ulic, który nie ma blokad by się otworzyć, wyrzucić surowe emocje, ale też porwać do tańca, cały czas pamiętając o pakiecie skillsów. Mimo teoretycznie jednorodnego pomysłu na flow potrafi być kameleonem jeśli chodzi o emocje i nastrój. Mówi niby o tym samym co wielu podobnych mu chłopaków z hardkorowego otoczenia amerykańskich ulic... ale mówi jakby bardziej, widzi i czuje jakby więcej, zastanawia się i snuje refleksje jakby częściej.
Czy tak dużo dzieli jego podejście od Nasa? Dzieli ich bardziej estetyka muzyczna czy wiek i perspektywa, jednak tak jak "Hall of Fame" towarzyszyło mi w te wakacje na okrągło, tak samo było z "King's Disease II". I tak jak z albumu Polo G przebija wrażliwość, obserwacyjna bystrość i umiejętność lirycznego oddania niuansów miejskiego życia, tak samo od 1994 roku jest to wielki atut Nasa. Nasir Jones też serwuje nam garść przemyśleń, refleksji i historii - tylko widzianych oczami gościa o 20 lat starszego. Też opowiada o ulicznych lekcjach życia, wyciągając z nich wnioski i starając się nie popełniać starych błędów. Nowojorczyk debiutował "Illmatic'iem" krótko po swojej 18-tce (tak jak reprezentant Chicago swoim "Die A Legend"), jest na scenie od blisko 30 lat i... nadal ma ten pazur. "King's Disease II" to moim zdaniem najlepszy album Nasa od dawna i dużo lepszy od nagrodzonego Grammy poprzednika. Jakby po rozchwianych próbach Nas i HitBoy znaleźli złoty środek między duszą Starego Nowego Jorku a świeżym tchnieniem i brzmieniem. Nasir jest tu wyjątkowo klarowny, widzi ostro i barwnie, maluje historie ze szczegółami i niuansami, nie ważne czy mówi o latach obecnych czy dawnych. Łapie i eksponuje detale, uwidacznia swoje największe atuty, sprawia, że wsłuchujemy się bacznie w każdą linijkę i nie mamy wrażenia, że cokolwiek jest próbą odgrzewania kotleta i powtarzania po raz setny tych samych prawideł.
Im więcej się nad tym zastanawiam, tym więcej widzę analogii, ale nie chodzi tu o usilne porównywanie ich do siebie czy mówienie, że "Polo G jest nowym Nasem". Chodzi bardziej o to, że obie te płyty urzekają tym, co od lat kocham w rapie i co stanowi o jego potężnej sile. Wyrażenie siebie i nieskrępowana ekspresja, umiejętność dostrzeżenia i przekazania tego, co widzisz wokół, tak, by uniwersalne refleksje pozwoliły utożsamić się z tym komuś na drugim końcu świata, żyjącemu w całkiem innych warunkach - a te nieuniwersalne pozwoliły poznać nowe spojrzenie na świat. Artystyczna wrażliwość, widzenie i czucie więcej niż wszyscy wokół, co pozwala dostrzec odcienie szarości w świecie czerni i bieli.
Ciężko czasem zderzać się z murem wybudowanym w głowach części słuchaczy, którzy próbują na siłę generalizować rap według metryki, wynosić pod niebiosa wszystko co stare (lub nowe) i odwrotnie deprecjonować wszystko co nowe (lub stare) oraz przeciwstawiać sobie raperów, których twórczość tak naprawdę wypływa z jednego strumienia i jest naturalną kontynuacją opowieści. Zmieniać mogą się brzmienia, trendy, stroje, tempa bitów, realia i mechanizmy rynku... ale póki te czyste, szczere i niczym nie przefiltrowane emocje będą uderzały po głowie, tak długo rap będzie siłą nie do zatrzymania. I tak długo będę chłonął go z zajawą, czy od najlepszych wśród 40-latków czy od najlepszych wśród 20-latków.
PS. A skąd wzięło mnie na te rozkminki pół roku po premierze i czemu wracam do "słuchania całe lato"? Bo w piątek Polo G postanowił domknąć turbo udany dla siebie rok i do zapętlanego nie tylko u nas w redakcji "Hall Of Fame" (trzecia najpopularniejsza rapowa płyta tego roku na Spotify po Drake'u i Kanye Weście!) dołożyć część drugą, 14 nowych kawałków składających się na "Hall Of Fame 2.0". Uważał, że historia jego trzeciego albumu wymagała domknięcia i zaserwował nam kolejną porcję mocnej muzyki. Nie jest tu wprawdzie aż tak równo jak na "HOF" i znajdą się momenty słabsze czy lekko wtórne, lecz nadal trafiamy na sporo perełek i mnóstwo soczyście przewiniętych zwrotek oraz chwytających za serce refleksji. Do mnie najbardziej trafia chyba numer, oddający w pewien sposób wielowymiarowość 22-latka. Gdy posłuchacie więcej Polo G to do największych minusów zaliczycie zapewne selekcję bitów, która trzyma się często bezpiecznej linii i powtarzalnych patentów - a są nimi gitary i pianina, czasem wchodzące w rzewność. Z tego powodu rapowa memosfera przekręciła ksywę rapera na Piano G i zaczęła wyśmiewać jego pianinkowe podkłady. Co on z tym zrobił? Wrzucił na płytę numer nazwany ironicznie "Piano G", który nie jest żartem, a... mega osobistym utworem na tworzącym mocno emocjonalny klimat pianinku. Utworem, w którym padają m.in. takie wersy:
"And I wonder, "Would the love be the same?" If I couldn’t make no more hits
I hit the stu’ all the time with a dream in my eyes
Tryna ball like a number one pick
They don’t really know ‘bout the nights I cried
Just to put this Cartier on my wrist
I’ll give up every last chain just to give my grandma one more kiss"
Mówiłem, że ten gość ma trochę inne horyzonty i wrażliwość?
PS2. Słowem zakończenia apel, który wciąż jest aktualny. Przestańcie wreszcie stawiać mur między pokoleniami i sprawdzajcie dobre rap płyty - a te znajdziemy w każdym pokoleniu. Wychodzi ich naprawdę dużo, trzeba tylko chcieć i umieć je wyszukać w natłoku premier - a my za tuż-przed-noworoczne postanowienie weźmiemy sobie, by obok głośnych newsów dostarczać Wam też częstsze rekomendacje tego, co mogło umknąć w tłumie.
Jest dość sporo takich mieszanek, które są gdzieś wyważone bardziej w jedną lub drugą stronę :)
Cały ten artykuł tłumaczy dlaczego taki mur to absurd. To ciągły strumień, gdzie jedno wynika z drugiego, sztafeta a nie pojedynek, te same emocje i pasja są przekazywane w trochę innej otoczce, każde pokolenie robi coś po swojemu, dlatego rap jest wiecznie żywy i niezatapialny. W każdym pokoleniu są kozaccy raperzy i wacki które akurat mają hype, czy to lata '90 czy '00 czy '20. Logika wg której "wszyscy starzy są świetni a wszyscy młodzi to wacki" to tak jakby powiedzieć że Rasiak jest lepszy od Lewandowskiego bo grał wcześniej. Oczywiście że nie każdemu podpasuje każde brzmienie, ale dlatego to drzewo ma milion gałęzi by wybrać sobie swoją.
A co do 'Polo G nie jest raperem' to nie wiem co mam powiedzieć i jak się odnieść, czuję się bezradny, bo dla mnie jest w nowej fali uosobieniem tego przez co zajarałem się rapem te 20 lat temu. Ma mega wrażliwość i oko obserwacyjne na uliczne życie co przypomina mi Nasa czy AZ, jest w tym mega emocjonalny i zaangażowany jak 2Pac (którego wskazuje jako osobę na której się wychowywał i miał za wzór), w braggach ma bezczelność i cięty język jak młody Big L, a do tego ma mega dbałość o technikę i warsztat jak np Fabolous, jak słucham tych jego zwrotek gdzie piętrzą się podwójne i metafory to przypominają mi się nawijacze z NY sprzed dekady, dla których technika była największą wartością, a on do tego nie gubi przy niej treści. Sprawdź sobie choćby "Black Man In America" z nowej płyty które jest mocnym głosem środowiskowego buntu, nawiniętym na surowo. Albo to jak wleciał w politycznym cypherze BET na bicie rodem z lat '80 https://www.youtube.com/watch?v=0m8Kfz7foeQ
Jasne, że nie musi się podobać, ale dla mnie jest fenomenem w nowej fali i wieszczę mu długi pobyt w topce. A między 'nie czuję jego muzyki' a 'nie jest raperem' jest ogromna różnica. I o ile mogę się nie zgadzać ale rozumieć logikę w 'to nie rap' w przypadku młodych stawiających głównie na flow i ekspresję przez melodię, tak tu nie rozumiem w żaden sposób.
Dzięki, pokminimy, na pewno staramy się informować o nowościach z Mass Appeal :)