Lewis Parker "Masquerades and Silhouettes (The Ancients Series One)" (Klasyk na Weekend)
Lewis Parker. Rzekłbym, że to nazwisko nie mówi za wiele przeciętnemu zjadaczowi rymów - wielka szkoda. Kim jest Mr. Parker? Weteranem sceny brytyjskiej, nagrywającym sztosy od wczesnych lat 90., mistrzem klasycznego, samplowanego brzmienia uwarzonego tradycyjną "recepturą" na kultowych maszynach SP... Nie bez kozery Lewis nosi zaszczytny przydomek "The Deadliest Man With an SP". Bądź - "The Man with the Golden Sound". Artystą, którego twórczością inspirowali się nasi rodzimi weterani, m.in. Eldo i Noon (ba, nawet respektowany MC Jimson w kawałku "Paryski perkusista" nawiązuje do "Masquerades": "RDi niczym Lewis Parker na 101 fortepianach"...)
Jest też Lewis autorem jednego z najlepszych debiutanckich albumów, jaki osobiście miałem okazję usłyszeć. Oto przed wami - "Masquerades and Silhouettes". "The Ancients Series One". Rocznik 1998, straight outta London.
Zawsze staram się, aby moje kompozycje były jak najbardziej "wizualne" - powiedział Lewis w jednym z wywiadów. "To jak kino wtłoczone w wosk"... Te słowa najlepiej określają niezwykłość debiutu Lewisa. "Masquerades" to czysta magia samplingu, jeden z najbardziej "wizualnych" właśnie albumów, jakie słyszałem. "To co czyni tę produkcję niezwykłą to jej niesamowita atmosfera dryfowania przez niezmierzone oceany kosmosu" - napisał niegdyś Igor Pudło w swej recenzji w kultownym "Klanie" - i nietrudno się zgodzić. Dominują tu przejmujące, melancholijne sample, nierzadko z tym rozkosznymi, miękkimi trzaskami winyla - sprawdźcie choćby to delikatne pianino w "A Thousand Fragments" czy ciepły, syntezatorowy loop "Fake Charades"... Perkusje są mocne, dobrane bardzo dobrze, nadające niespieszne, hipnotyczne tempo. Nawet malutkie sample dopasowane są doskonale (dla przykładu - uwielbiam ten mały cytat służący jako refren zaiste "jesiennego" "Shadow of Autumn" - "When we part, there'll be no tears..."), a dzieła dopełniają bardzo dobre skrecze oraz, oczywiście, rap gospodarza.
Wspominałem, że Lewis jest... mistrzem Jedi? Serio - "Masquerades & Silhouettes" dosłownie naszpikowane jest nawiązaniami do uniwersum Gwiezdnych Wojen (50 Tusken Raiders? The ways of the Old Republic? My entire aura radiant with the Force? Do wyboru, do koloru). Lewis na własnych produkcjach (które stworzył wraz z Corinem "The Sea" Penningtonem) odnajduje się ze swym mocnym głosem i charakterystycznym akcentem bez problemu, znakomicie malując wersami, działające na wyobraźnię, przesycone Mocą obrazy...
Po"Fake Charades" następuje... perfekcja w każdym calu. "Crusades". Z ręką na sercu - jeden z najlepszych utworów, jakie słyszałem. Definitywnie ma swoje miejsce w moim osobistym Top 10... Niezwykła, wciągająca od pierwszych sekund dźwiękowa podróż w krainę jakby egzotycznego Wschodu. Słuchając "Crusades", natychmiast przychodzi mi na myśl zatopiony w bezkresnych piaskach pustyni pałac jakiegoś obłędnie bogatego szejka... Porażający przepychem alkazar, gdzie z fontann na dziedzińcu tryska najszlachetniejsze wino, a zniewalająco piękne hurysy tańczą uwodzicielsko... Wrażenie to potęguje intrygujący storytelling Lewisa-wojownika wędrującego śladami Luke'a Skywalkera po palonych promieniami dwóch słońc piaskach Tatooine (Choć wzmianka o Tatooine znajduje się dopiero w następnym kawałku). The odds were against us, many were brave/Some were slain, and some were enslaved/The future was bleak, the weak was crossing over... - Lewis w tym kawałku snuje rewelacyjną, metaforyczną opowieść, polecam przesłuchać całość.
"Song of the Desert" kontynuuje orientalny, mistyczny klimat, i jest nie mniej znakomite (te rozedrgane, delikatne klawisze na początku rozbrajają mnie za każdym razem - czysta magia, zupełnie jakbym słuchał zaginionych utworów Dead Can Dance). A śledzącym amerykańską scenę słuchaczom fenomenalny beat kolejnego tracku "Eyes of Dreams" może wydać się nieco znajomy... Tak jest, niejaki Joey Bada$$ wykorzystał go jako podkład pod swój joint "Hardknock" z "1999". I choć Twardziel wraz z CJ Fly'em zapodali nań kozacki track (bezapelacyjnie jeden z najlepszych na pierwszym mikstejpie Joeya), ja jednak wolę oryginał (szczególnie początek, jak ów hipnotyzujący motyw akordeonu wchodzi po początkowym interludium...)
Mógłbym tak opisywać każdy track, ale mijałoby się to z celem - najlepiej jest "Maskarady i Sylwetki" smakować samemu, niespiesznie, chłonąc każdy dźwięk, pozwolić dźwiękom przejąć lejce wyobraźni... Moja opinia - krótko. "Masquerades & Silhouettes" to perła. Płyta bezapelacyjnie zasługująca na miano klasyka gatunku, zdecydowanie rzecz warta wielokrotnej "lektury" od deski do deski. Jedyne, co mógłbym albumowi zarzucić, to to, że jest on zbyt krótki - zaledwie 36 minut - dość powiedzieć, że po odsłuchu poziostaje spory niedosyt... Moc jest jednak w tych 36 minutach silna, bijąca z każdego taktu - czym prędzej więc zachęcam Was, moi młodzi padawani, do zapoznania się ze Złotym Brzmieniem Lewisa P (rzekłbym, że nawet szczególnie teraz - wszak premiera nowej części sagi tuż, tuż!).
I niech Moc będzie z Wami.
Spodobało się? Mamy więc dla Was niespodziankę... Już niedługo na Popkillerze - wywiad z Lewisem Parkerem!