Tyga "The Gold Album: 18th Dynasty" - recenzja
The Gold Album: 18th Dynasty - to czwarty studyjny album od amerykańskiego rapera Tygi. Wokół krążka, jak i samego artysty głośno było jeszcze przed samym wydaniem płyty - a to ze względu na konflikt pomiędzy wytwórnią Young Money Entertainment, a Tygą. Po licznych spięciach na tej linii, raper ostatecznie opuścił label i wydał album niezależnie - ze sporym opóźnieniem, bo dopiero w czerwcu, podczas gdy płyta była gotowa już ponad pół roku wcześniej. I choć album zatytułowany jest złotym (The Gold Album), to w rzeczywistości ze złotem nie ma nic wspólnego, a są ku temu liczne powody...
Po lekkim zawodzie, który spotkał mnie po sprawdzeniu poprzedniej płyty Hotel California, liczyłam że tym razem będzie lepiej. Niestety pasmo rozczarowań trwa - Tydze daleko do formy z Careless World: Rise of the Last King. Na nowym krążku postępujący regres widać zarówno w zawartości lirycznej, jak i w doborze warstwy muzycznej. Podczas gdy na Hotel California numery zatrzymywały słuchacza swoim laidbackowym brzmieniem, tak na The Gold Album: 18th Dynasty ciężko zatrzymać się przy czymkolwiek na dłużej.
Po przesłuchaniu 12 utworów mam wrażenie, że wcześniejszą błyskotliwość artysty pochłonął cyferblat drogiego zegarka. Na pierwszą fale krytyki pcha się drugi numer zatytułowany "Muh Fucka", który nie wiem czy traktować jak utwór czy kontest na największa liczbę "Muhfucka" w tracku (tutaj: 78). Kolejną "wisienką" na torcie rozczarowań jest numer "Pleazer", który jak domniemam miał być klubową "petardą" tej płyty, a w ostatecznym rozrachunku mamy niewypał.
Raper poziomem tekstów na swojej płycie strąca się z piedstału, na którym sam się umieścił. Daleko mu do samozwańczego tytułu Boga ("God Talk"), czy Shaka Zulu (jeden z najbardziej wpływowych wodzów plemion zuluskich - przyp. red.) rap gry, gdy na płycie roi się od wersów w stylu:
"Nigga, and she bounce that back/My dog tryin' to knick-knack, give a dog a paddywhack".
Do znośnych momentów na płycie mogę zaliczyć rozpoczynający "Spitfire", o dziwo jakoś szczególnie nie denerwuje mnie też ballada skierowana do Kylie Jenner - "Hard For You", chodź nie ukrywam, że hard for me jest ustalić, czy Tyga w tej relacji pełni rolę kochanka/mentora/opiekuna (niepotrzebne skreślić).
A od Kylie Jenner przez powiązania rodzinne dochodzimy do producenta wykonawczego tego albumu - Kanye Westa. Pracy super producenta przy tym albumie nie słyszę. Po kilkukrotnym przesłuchaniu całego albumu, nie jestem w stanie wybrać numeru, który zapadłby mi szczególnie w pamięci. Bit w "Hollywood Niggaz" drażni uszy niemal tak samo jak refren Lil Wayne'a w "4 My Dawgs", gdzie auto-tune wylewa się z każdego dźwięku. Płynąć dalej w nurtem tego efektu cumujemy przy porcie "Down For A Min", a w tej powodzi zsyntetyzowanego wokalu nie jestem w stanie wytrzymać nawet tej tytułowej minuty. Kiedyś tygodnik "Time" uznał auto-tune, za jeden z najgorszych wynalazków w historii. I choć osobiście zupełnie się z tym nie zgadzam, to wyżej wspomniany numer mógłby zostać flagowym argumentem potwierdzającym tą tezę.
Brzmieniowo całkiem nieźle wypada "Wham", szkoda jednak że Tyga rzuca na nim wersami pokroju: "Wham, wham, more than a man/Who got the keys to the Lamb'"
Ogółem cała warstwa muzyczna jest nijaka - wg mnie brak tu typowych west-coastowych brzmień jak na poprzedniej płycie, a bangerpodobne bity są zwyczajnie jałowe, pozbawione świeżości i energii. Lirycznie też nie jest lepiej - teksty Tygi są wręcz trywialne, tematyka przez całą płytę jest powtarzalna i przewidywalna. Z przedstawienia The Gold Album: 18th Dynasty wychodzę znudzona, ostatni "król" sam się zdetronizował.
Patrząc na wcześniejsze dokonania muzyczne Tygi, jestem w stanie uznać, że raper ma wszystko to, co powinien mieć dobry raper - od warsztatu technicznego, przez flow i umiejętności wokalne, po wybujałe superego. Nie wiem więc, dlaczego po raz kolejny nie wykorzystał swoich skillsów i znowu nie wyszło. Może to liczba wydarzeń, które ostatnio ciążyły nad artystą (m.in. konflikt z Drakiem, opuszczenie wytwórni, zamieszanie nad związkiem z (jeszcze wtedy nieletnią) Kylie Jenner, ...) sprawiły, że ucierpiał nowy materiał?
Tyga zdecydowanie gdzieś się pogubił i jeśli rzeczywiście tak jak rapuje "I've been tryna make my way home" - to trzymam kciuki, żeby udało mu się wrócić na właściwy tor jak najszybciej. Mam nadzieję, że następną płytą T Raw'a pokaże gdzie jest jego miejsce na scenie i będę mogła o niej pisać juz tylko w samych superlatywach. A tymczasem dwója.
ECHO Z REDAKCJI:
Michał Zdrojewski -Tyga naprawdę zapowiadał się na dobrego, ciekawego rapera. W 2011 roku wydał świetne "Black Thoughts 2", później sfollowupował je kilkoma bangerowymi mixtape'ami oraz równie udanym albumem "Careless World", z którego wywodzą się takie perełki, jak "I'm Gone" z Big Seanem czy "Let It Show" z J. Colem. Później było niestety tylko gorzej. Im bardziej popularny Tyga się stawał tym gorsza robiła się jego muzyka. Zamiast czerpać natchnienia z nowego stylu życia jego płyty były na jedno kopyto i były sztampowe. Taka sama sytuacja jest z głośnym "The Gold Album". Po pierwszym przesłuchaniu nie znalazłem żadnego ciekawego utworu. Po kilku odsłuchach zwraca się uwagę na dobre "Pure Luxury" oraz "God Talk". Na reszcie utworów flow Tygi jest nudne i takie samo od 5 lat, produkcja też nie ratuje tego projektu. Brakuje nawet takiego bangera typu "Rack City" czy "Molly". Dwója z plusem na zachęte, żeby wyzwolony od Cash Money wykorzystał swój potencjał.