Ras Kass "Van Gogh" (Przegapifszy #75)
Po kompromitującej porażce wydawniczej albumów „Soul On Ice” (58 tyś. sprzedanych egzemplarzy) i „Rasassination” (98 tyś.) samozwańczemu królowi Zachodu przyszło stanąć na rozdrożu. Niespełnione komercyjne ambicje zrodziły w świadomości rapera poważny dylemat o sposobie poprowadzenia dalszej kariery. Spośród miliona myśli wirujących w głowie Ras Kassa, dwa pomysły – choć całkiem od siebie różne, były najgłębiej rozważane. Razzy brał pod rozwagę złamanie zobowiązań wobec Priority i założenie własnego labelu, w którym mógłby rozwijać własną, niczym nieograniczoną myśl artystyczną. Raper wybrał jednak zdecydowanie bardziej racjonalną opcję. Wypełniając kontrakt z wytwórnią, zainicjował prace nad trzecim albumem, ponownie nosząc się z zamiarem podbicia rynku muzycznego.
Symboliczny tytuł krążka, zainspirowany żywotem postimpresjonistycznego malarza Vincenta Van Gogha, odzwierciedlał wewnętrzne przekonanie rapera o sile własnych umiejętności, niedocenianych i ignorowanych przez środowisko muzyczne. Swoim nowym albumem Razzy zamierzał wreszcie przerwać złą passę i wyjść z cienia, w mroku którego zostawał wspomniany holenderski artysta, światową sławę zyskawszy dopiero po tragicznej śmierci. Analogia nasuwała się sama.
Trzecia solówka w dorobku Ras Kassa to kolejna próba usatysfakcjonowania i dotarcia do zróżnicowanych kręgów odbiorców. Kultywując tradycję liryczną ze swojego debiutu, marząc o sukcesie, Ras ponownie ubrał swój nowy album w mainstreamowe szaty. Starając dostosować się do oczekiwań przeciętnego słuchacza, raper obniżył loty swoich tekstów, co w skrajnych przypadkach uzewnętrzniło się w postaci fatalnych numerów („One Night”, „Sex”, „Ah-Ha”) nie absorbujących zbytnio żadnym ze swoich elementów składowych. W innych kategoriach należy rozważać obecność ulicznych i klubowych akcentów, które chociaż przeciętnie lirycznie, gwarantują klasyczną westcoastową jazdę. Tak porywającym bangerom jakimi zaiste są „Kick Rocks”, „4 Much”, „Back It Up”) naprawdę trudno się oprzeć. Niewątpliwie najlepszym fragmentem całej płyty jest jednak jej początek i epickie wręcz, świadczące o religijnej przemianie rapera, zakończenie. Zarówno otwierające „Hot Game” jak i oryginalna wersja „Goldyn Chyld” oferuje przyzwoite bragga, za pomocą którego Ras Kass miażdży przemysł muzyczny i wszystkich śmiałków, którzy stając się jego wytworami, zatracili własną tożsamość. Wśród wątków, które weteran z Carson porusza na swojej trzeciej solówce są zarówno te dotyczące nierówności społecznych, destrukcyjnej siły pieniędza i ucisku fiskalnego („Root Of Evil”) jak i wszechobecnej inwigilacji, propagandowych działań rządu oraz ogłupiającego charakteru telewizji („TV Guide”). Warto również wspomnieć o pozytywnie nastrajającej i (o dziwo) szokującej nieco deklaracji duchowej „God Bless”, jak i majestatycznym, gorzkim manifeście, prawdziwej odezwie artysty bezgranicznie oddanego swojemu rzemiosłu, tytułowym „Van Gogh”:
Most times, genius is misunderstood, but understand
You stand under unstable tables of foundation
My true occupation, dissemination of information
Using both sides of the brain, and I ain't complacent
Complain when I speak, fuck Priority Records
Like Prince, I'm writing "slave" on my cheek, cause my kids gotta eat
Album “Van Gogh” z powodu niekontrolowanego, przedpremierowego wycieku był wielokrotnie odkładany na półkę przez Priority Records. Zmasowany bootlegging był jednak tylko pretekstem. Wytwórnia tak naprawdę coraz bardziej powątpiewała w swojego artystę, co miało wyraz w obcinaniu budżetu przeznaczonego na album i braku jednogłośnego zdania co do jego przeznaczenia. Jak się jednak okazało wątpliwości te nie były bezpodstawne, Ras Kass nie potrafił odnaleźć się jako raper chcący ugryźć chociaż skromny kęs mainstreamowego tortu. Krążek „Van Gogh” udowodnił, że Ras nie jest stanie nagrać równego, harmonizującego jego liryczny instynkt z komercyjnym zacięciem, albumu. Uniwersalny w swoim brzmieniu, choć z dużym nacechowaniem westcoastowym „Van Gogh” w 2001 roku mógłby liczyć najwyżej na certyfikat złotej płyty, co i tak wymagałoby pomyślnych wiatrów i odpowiedniej promocji. Czy Ras Kass mógł na początku nowego millenium stać się liczącą postacią głównego nurtu hip-hopu? Na pewno mógłby o to zawalczyć, gdyby regularnie wydawał solowe albumy, gdyby doszło do premiery collabo-albumów Golden State Project i The Horsemen Project, czyli gdyby wręcz wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Wielka kariera, choć była na wyciągniecie ręki, niesprawiedliwie ominęła Ras Kassa szerokim łukiem. Na koniec należy więc zaznaczyć, że John Austin miał wiele racji mówiąc o sobie jako o czarnej owcy hip-hopu.
Ras zawsze powtarzał, że nigdy nie chciał sukcesu komerycjnego przypłaconego utratą własnych wartości i artystycznych racji. Na "Van Goghu" zdissował więc tych, których wizerunek był fałszywy i którzy stali się marionetkami wytwórni tylko po to, żeby zarobić trochę grosza.