Ludacris "Ludaversal" - recenzja
Age ain't nothing but a number, Luda rapping like he just turned 24 – nawija 37-letni obecnie Chris Bridges, i w tym wypadku kojarzone z debiutem Aaliyah z 1994 roku hasło zdecydowanie jest jak najbardziej na miejscu. A przecież 15 lat na scenie, 7 albumów w dorobku, ponad 20 milionów sprzedanych płyt i kilkanaście ról filmowych, na czele z hitową serią "Fast & Furious" – to wszystko mogło sprawić, że Luda straciłby dawny zapał do niszczenia mikrofonów w drobny pył i osiadł na utkanych z dolarów laurach...
Ba, w ostatnich latach wszystko na to wskazywało, a reprezentujący Atlantę MC od czasu bardzo słabo przyjętego, odtwórczego "Battle Of The Sexes" z 2010 r. zdawał się raczej rozmieniać się na drobne muzycznie, nagrywając przesłodzone tracki z Bad Boy Bieberem oraz skupiając się przede wszystkim na sprawach czysto biznesowych i promowaniu swojej marki koniaku Conjure. Co jakiś czas dostawaliśmy przebłyski wysokiej formy w postaci pojedynczych mocarnych tracków zawartych na nierównych, dość przeciętnych mixtape’ach, ale w tle wciąż rozbrzmiewało pytanie – kiedy wreszcie Luda wróci do poziomu, do którego nie zbliżył się od czasu "Theater of The Mind"?
Wydane pod koniec marca nakładem Def Jam "Ludaversal" to powrót starego-młodego Chrisa, a zarazem zapoznanie z nowym, bardziej dojrzałym niż kiedykolwiek i bogatszym o spektakularne sukcesy oraz dotkliwe porażki artystą i człowiekiem. To z jednej strony pokaz siły i sesja prężenia muskuł urodzonego w Illinois rapera, a z drugiej – najbardziej osobisty jak do tej pory krążek w jego dorobku, przepełniony goryczą, autoanalizą i słodko-gorzkimi doświadczeniami związanymi z czyhającymi na każdym kroku pułapkami zdradzieckiego przemysłu muzycznego. Już samo masakryczne intro, po którym trzeba zbierać szczękę z podłogi, przypomina nam, że Mr. Act A Fool to wciąż mikrofonowa bestia i błędem było jakiekolwiek powątpiewanie w jego formę.
Ludacris this is album number 8 and my pockets gon’ be straight even if a nigga leak that – może właśnie dzięki temu "Ludaversal" nie promował żaden radiowy hit doprawiony refrenem kolejnej gwiazdki jednego sezonu, a puszczone klipy bardziej podpadały pod kategorię "street-single". I done sold over 20 million records, I could really give a fuck about retail - kto jak kto, ale Luda przecież nie musi się martwić o deficyt Martwych Prezydentów, a już samo wypuszczenie albumu w tym samym tygodniu, w którym do kin trafiło F&F7 gwarantowało solidną sprzedaż. Dzięki temu dostaliśmy album nienaszpikowany gościnnymi zwrotkami i nie wywołujący wrażenia robionego "na siłę", a dający gospodarzowi wolną rękę i pole do popisu.
Pierwsza część płyty to w dużej mierze kanonada ciętych, zabawnych linijek i błyskotliwych punchline’ów, rzuconych na potężne, nowoczesne bangery – obok tytułowego numeru na bicie Davida Bannera (Bober co za bit!) znajdziemy tu singlowe "Call Ya Bluff" czy pozbawione refrenu, wymowne "Beast Mode". Jeden z najjaśniejszych momentów ma natomiast miejsce w (za)krótkim, ale soczystym "Lyrical Healing".
And hip hop is, uh, too many rappers gettin' sensitive
Ya'll should start a pussy ass nigga initiative
Cuz even when I'm not mic'd up I'll fuck your life up
Come to your show when ya crowdsurfin' and hold a knife up
I tell your momma you ain't shit
I hope you skydive and all land in an alligator pit
Staaary, dobry Luda! Zarazem jednak już w drugim na płycie "Grass Is Always Greener" dostajemy solidną porcję szczerych przemyśleń i szczegółów z codziennego życia autora.
I used to be out partying every damn night
Now sometimes I'd rather be with my kids
I got checks gained a lot of respect now everywhere I go they holla my name
But sometimes wish that I was disguised for peace of mind over fortune and fame
Najciekawsze i najbardziej niespodziewane tekstowo momenty przychodzą jednak w dalszej części płyty, zwłaszcza w postaci poruszającego "Ocean Skies". W numerze tym Bridges Junior zmaga się z problemem alkoholizmu swojego ojca, opisuje, jak sobie z tym radził i jaki wpływ miała ta sytuacja na jego osobowość. Zauważa nawet smutną ironię, że jego sukces w postaci stworzenia własnej marki koniaku tylko wpłynął negatywnie na walczącego z uzależnieniem ojca (Ironic cause the Conjure made him even sicker/ Cause who gon' tell him he can't drink none of his son's liquor). W pozostałych numerach znajdziemy też dawkę autoironii i krytycznego spojrzenia w przeszłość – czy to w "Good Lovin", w którym MC wspomina nieudane związki (Every relationship failed did take a toll on you, especially when you had hoes in area codes on you), czy w "Charge It To The Rap Game", w którym przyznaje się do zwyczajnego "ściemniania" w starych zwrotkach (How in the hell did i get caught slippin'/ Meanwhile on all my records , nigga talkin' bout he pimpin'/ Maybe I exaggerated a lil bit/ You know fake it till you make it every one of us rappers gotta talk a little shit). Słyszymy też opowieści o ciemnych stronach mainstreamowej rap-gry czy rozmaitych wpadkach samego rapera – warto chociażby wspomnieć historię, jak to Luda kupił od pewnego producenta bit za 100 tysięcy dolarów, po czym go nigdy nie użył. Damn.
Całościowo jednak gospodarz nie próbuje użalać się nad sobą – patrzy za to z dystansem i trzeźwą głową na swoje błędy, wyciąga z nich wnioski, doceniając zarazem przywileje „dobrego życia” i dziękując Bogu za wszelkie błogosławieństwa. W końcu przecież, jak to ujmuje w kapitalnym "This Has Been My World" na samplującym "Human Nature" MJ’a bicie Just Blaze’a, ma najlepszą pracę na świecie. Nie dość, że MJ przysyła mu co miesiąc darmowe Air Jordany, to co chwilę budzi się w innej strefie czasowej, i choć wszyscy wokół ślinią się jak Bracia Be na myśl o dolarach w skarbcu Mr. Bridgesa, to zdecydowanie plusy życia w jego świecie przytłaczają minusy. Podstawową wersję płyty zamyka epicką klamrą poetycki spoken word Big Rube’a z Dungeon Family, który stwierdza Just remember in any existence it's not the destination but the journey, live your life. W wersji deluxe dostajemy 4 dodatkowe, świetne tracki (mistrzowskie "In My Life"!), słyszane wcześniej na "Burning Bridges EP", które rozwijają wątki minusów sławy przywołane na LP. „Ludaversal” to nie album odkrywczy, rewolucyjny ani też idealny, brakuje tu chociażby tak wbijającego się w głowę bangera jak "Get Back" czy "Stand Up", ale to bardzo solidna pozycja oferująca szczere spojrzenie na świat oczami jednej z największych ikon tej muzyki po roku 2000, a także krążek będący kwintesencją stylu charyzmatycznego MC. Ode mnie leci czwórka z plusem i nie pozostaje mi nic innego jak pozostawić was z przesłaniem Better turn your stereo louder listen up and let me preach and let's get arrested for Disturbing tha Peace!
Echo z redakcji:
Krzysztof "Grabiszczy" Grabowski: Chyba nie ma rapera, który byłby bardziej dłużny swoim fanom nagranie albumu-klasyka niż Ludacris. I jednocześnie takiego, który na ten klasyk autentycznie by zasługiwał. Choć "Ludaversal" jest kolejną niezłą pozycją w jego dyskografii, to i temu materiałowi brakuje sporo do miana ponadczasowego, wyjątkowego wydawnictwa. Szkoda, bo wypuszczona na zachętę EP-ka "Burning Bridges" zwiastowała, że tym razem to może być to... Luda wciąż jest mistrzem swagu, od którego wielu młodych adeptów rzemiosła może się uczyć charyzmatycznej nawijki. Kiedy ta charyzma przekłada się na szczere opowieści o "trials and tribulations" rapera walczącego o pozostanie w mainstramie i pożeniona jest z mniej plastikowymi produkcjami – jak ta Illminda w "Charge It To The Rap Game" – to jest to maestria. Ale jak na mój gust wciąż za mało jest tutaj takich momentów. Bity są tu po prostu zbyt mało wyróżniające się, a i raper miewa słabsze momenty. A już zupełnie wkurwił mnie, dedykując jeden z numerów ("Ocean Skies" z okrutnie złym refrenem) ojcu, który się zapił na śmierć, podczas gdy kilka utworów wcześniej zaoferował słuchaczowi hymn pochwalny ku czci najebki na imprezie (najgłupszy na płycie "Get Lit"). Weź zrozum. A tymczasem Ludacris ma już 38 lat na karku. Oczekiwanie na przełomowy album trwa. (3,5/6)
Tomasz Przytuła: Po pięciu długich latach Ludacris zdecydował się wreszcie odesłać swoje szybkie, wściekłe i kiczowate auto "Battle Of Sexes" na złomowisko historii. Tym samym do łask wróciła olschoolowa, wysłużona Acura, dzięki której Pan Bridges przypomniał sobie najlepsze lata w swoim dorobku. Dziewięte solo Ludacrisa to solidny, bardzo równy materiał obfitujący w prześmiewcze, bitewne numery i przeciwstawną do nich, swoistą spowiedź grzechów przeszłości. Luda odkrył przed słuchaczami nowe karty swojej dotąd hermetycznej historii i zaaplikował hip-hopowej scenie zaległą dawkę wytęsknionych bangerów. Acura Legend - choć z dużym przebiegiem, zawstydziła niejedno auto nowej generacji. Mocna czwórka. (4/6)
Po pierwsze, zestawianie ocen dla płyt US i polskich jest bezcelowe, o czym już wielokrotnie pisaliśmy :) Po drugie, zupełnie inne osoby piszą na ogół recenzje płyt ze Stanów i z Polski, ja nawet nie słuchałem jeszcze nowej płyty KęKę, a nawet gdybym słuchał to w życiu nie próbowałbym jej porównać do albumu Ludacrisa w kategorii lepszy-gorszy ;)