D'Angelo and The Vanguard "Black Messiah" - recenzja nr 1
Nigdy nie byłem psychofanem D'Angelo, który tydzień bez "Voodoo" z wosku uznaje za stracony, a erekcję bez "Brown Sugar" za niemożliwą. To oczywiście kapitalne płyty, ale nigdy nie stały na ołtarzu, a liczenie dni, które minęły od premiery ostatniej nie było formą wieczornego "paciorka". Premiera "Black Messiah" bez szumnych zapowiedzi ucieszyła i zainteresowała - chociażby dlatego, że każdy kto słyszał go wcześniej mówił o nim tak jakby naprawdę spodziewano się nadejścia Mesjasza, a nie był to przecież Marek Sierocki tylko np. Questlove, który prawie ronił łzy mówiąc jak cudownym albumem będzie powrót D'Angelo czy Alan Leeds, który stawiał "Black Messiah" obok "Purple Rain" i "Payback". Jest to człowiek, który powstanie tych albumów oglądał z najbliższej perspektywy i wie o czym mówi. Musiałem upuścić trochę powietrza z rozdętego balonika atmosfery wokół tej płyty, ale prawda jest taka, że jeśli kazać fanom czekać 14 lat na swój materiał, to tylko jeżeli jest to taki materiał jak ten.
Czasem z głodu wybitnej muzyki nadużywamy przymiotników, które powinny być zarezerwowane na specjalne okazje. "Wizjonerski", "genialny", "ponadczasowy"... W tym wypadku każdy z nich możecie sobie zboldować, postawić po nim wykrzyknik i dodać po trzy serduszka. D'Angelo & Vanguard "Black Messiah" poza piątką najlepszych albumów bieżącej dekady bez podziału na kategorie i gatunki, świadczy o tym, że autor zestawienia nie ogarnia co się dzieje.
Historia wokalisty i muzyka z Richmond potwierdza niestety, że zjawiskowe talenty muzyczne są nie tylko błogosławieństwem, ale i klątwą. Próbuję sobie wyobrazić jak wyglądało te 14 lat wydawnicznej przerwy. Nie na podstawie plotkarskich portali i raportów policyjnych, a raczej na podstawie zawartości CD i relacji jego przyjaciół obserwujących zmagania z maniakalnym perfekcjonizmem. Jeżeli efektem satysfakcjonującym D'Angelo stało się dopiero to co świat usłyszał 15 grudnia 2014, to jak bardzo neurotyczna walka musiała odbywać się w jego głowie? Przy nagrywaniu wizja idealnego brzmienia była tak silna, że D'Angelo chciał w pewnym momencie samemu nagrać KAŻDĄ ścieżkę i w wielu sytuacjach tak właśnie się stało. Działał jak Prince, jak David Bowie... Samemu przebudowywał instrumenty, żeby grały dokładnie tak jak sobie to zaplanował. Dopracowywał opanowanie kolejnych z nich ze szczególnym uwzględnieniem pracy nad umiejętnościami gry na gitarze. Każdy pojedynczy dźwięk zarejestrowano w analogowej technice i cały proces oraz wymagania stawiane samemu sobie pokazują jak wiele trzeba drobiazgowości i zaangażowania, żeby zrobić taki klasyk. Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie ma tu mowy o megalomanii Kanye Westa i sztuce dla sztuki. To autentyczna walka artysty ze swoim darem. Na "Black Messiah" słychać, że nie ma w tym nic na pokaz, on naprawdę jest talentem godnym wyżej wymienionych porównań. Ostatecznie jednak do płyty dopuścił innych muzyków - legendy pokroju wspomnianego ?uestlove'a, Q-Tipa, który pomagał pisać teksty, Raya Hargrove'a czy Pino Palladino. Każdy z nich musiał zaakceptować dyktat i uzbroić się w bardzo dużo cierpliwości, bo wymagania były niemałe. Nie ma wątpliwości kto tu rządzi i reżyseruje jedno z najpiękniejszych muzycznych show jakie dane było mi usłyszeć w życiu.
"Black Messiah" jest tak mocno zniuansowane, tak kompleksowo rozbudowane i złożone w każdym najdrobniejszym elemencie, że opisać je jest właściwie "mission impossible" w tak ograniczonej formie jak recenzja, nawet tak duża jak ta. Traktujcie ten artykuł bardziej jako komentarz maluczkiego użytkownika płyty i hołd w jednym. W większości przypadków numery mają jazzową konstrukcję - motyw główny, chwytliwa i przeważnie prosta melodia, wokół której budowane są kolejne impresje, przejścia, modyfikacje i nagle boom - przełamujący wszystko bridge po którym znowu powrót do głównego motywu, który wjeżdża ze zdwojoną mocą... Dodajmy, że te "proste melodie" to jeden z najcudowniejszych puzzli. Każdy muzyk wie, że stworzenie prostego zbitka czterech, pięciu nut, który staje się chwytliwy, a jednocześnie nie nudzi w eksploatującej go mocno rozbudowanej aranżacji to bardzo, bardzo trudna sztuka, którą D'Angelo opanował do perfekcji. Przecież pianinowy motyw "Sugah Daddy" czy przepiękny subtelny trzon "The Charade" to bezwzględne arcydzieło. Dopiero jednak sposób w jaki te motywy są obudowane kolejnymi partiami robi z "Black Messiah" dzieło genialne. Od skrzypiec po gwiazdanie, od saksofonu po dziwaczne i nowatorskie, ale konserwatywne zarazem akordy klawiszy... Wielka, kompleksowa układanka złożona z astronomicznej ilości elementów z których o każdym można by pisać i pisać... Nadprodukcja? Przeładowanie? W żadnym razie. Nie pozwoliłbym tknąć nawet jednego przejścia.
Życzę powodzenia każdemu, kto będzie chciał zaklasyfikować dzieło D'Angelo & Vanguard do kategorii gatunkowych. Mamy tutaj i elementy gospel, i tradycje czarnego rocka, nawiązania do nu-soulowej złotej ery, czystej krwi funk, klasyczne r&b... Muzyka totalna. Dziennikarze słusznie wysuwali kolejne porównania - do Sly & The Family Stone, Prince'a, Jimi Hendrixa, Beach Boys, Marvina Gaye'a... Prawda jest taka, że mamy do czynienia z krążkiem tak wybitnym, że to on za chwilę stanie się punktem odniesienia i nieosiągalnym wzorem. Słowo "magia" w tym wypadku jest bardzo na miejscu - bo jak, jeśli nie magią wytłumaczyć to, że płyta z każdy przesłuchaniem staje się lepsza? Jak wytłumaczyć to, że facet wkręca genialną w swej prostocie melodię, którą tak naprawdę mógłby wymyślić każdy, ale jak dotąd jakoś nikt na nią nie wpadł? Słuchając "Black Messiah" znajdowałem do pewnego momentu fragmenty, których nie rozumiałem albo nie do końca do mnie trafiały. Im dłużej słucham tym bardziej rośnie we mnie przekonanie o tym, że tkwi w tym celowość, a w kontekście albumu bez tych części płyta nie byłaby tym czym jest. Do dziś np. nie do końca czuję nieregularne "1000 Deaths", ale kiedy z tego psycho-rockowego bałaganu wyłania się harmonia "And if i charge it to the game before" myślę sobie "kim Ty niby jesteś, żeby wytykać cokolwiek wizjonerowi". Znając swoje muzyczne doświadczenia wiem też, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć i nie wykluczam, że za lat 10 mogę bić pokłony - nie mam wątpliwości, że za dekadę do "Black Messiah" będę wracał, o ile wcześniej CD nie zakatuję na śmierć. Dziś mogę tylko kołysać się do "Really Love", czuć ciary przy basowym zakończeniu genialnych pętli w "Back To The Future", nucić główny motyw "Betray My Heart" i myśleć, że "Black Messiah" będzie płytą na bazie której będę kiedyś uczył swoje dzieciaki wspaniałości czarnej muzyki. Ponad 100 tysięcy sprzedane w pierwszym tygodniu jest tak naprawdę niczym. To rzeczywiście dzieło na miarę "Purple Rain" czy "Sex Machine". Genialny, wielki, wizjonerski album. Szóstka.
PS: Pewnie zauważyliście, że artykule nie poruszyłem kwestii tekstowej. Po pierwsze, dla mnie D'Angelo mógłby równie dobrze śpiewać sobie "la, la, la", a płyta nadal byłaby klasykiem. W drugiej recenzji Marcina akcent będzie położony bardziej na warstwie lirycznej. Ciężko wyczerpać temat tej płyty, więc postanowiliśmy się trochę podzielić.