John Legend w Warszawie - relacja z koncertu
Rok 2004. Dobrze pamiętam czasy, gdy jako ślepo zapatrzony w legendarne już MTVBase i zafascynowany odkrywanymi co dzień kolejnymi artystami młokos oglądałem debiutancki klip Johna Legenda „Used To Love U”. Latało to też wtedy w kółko. Podopieczny Kanye Westa wszedł do gry mocnym akcentem, ukazując nieprzeciętne możliwości wokalne oraz charyzmę i z miejsca zdobywając sympatię wielbicieli podsyconego starym soulem i hip-hopem r&b. Dziesięć lat później, a konkretnie wczoraj, miałem okazję zobaczyć owego Jaśka Legendę na żywo na warszawskim Torwarze.
Zero dłużących się supportów, podczas których ratować by się trzeba następną, uszczuplającą zasoby portfela wycieczką do baru, zero obsuwy (?!) – to coś, na widok czego bywalcy hip-hopowych koncertów szeroko otworzyliby oczy ze zdumienia. Koncert zgodnie z zapowiedziami ruszył punktualnie o ósmej, no może kilka minut po 20, ale toż to przecież nawet nie kwadrans akademicki. Co pokazał zaś sam Johnny?
Jednym słowem – klasę. Wokalista ze Springfield w Ohio podczas trwającego około godzinę i trzy kwadranse show zaprezentował cały przekrój swojego materiału. Nie zabrakło więc, na szczęście, wspomnianego singla, który otworzył mu drzwi do kariery – „Used To Love U”, jak i tytułowego „Let’s Get Lifted” z debiutu. Znalazło się miejsce dla świetnego „Number One”, poprzedzonego krótkim coverem użytego przez Kanye Westa jako sampel w tym bicie klasyka „Let’s Do It Again” wybitnego Curtisa Mayfielda. Oprócz tego z wcześniejszych dokonań usłyszeliśmy m.in. singlowe „Save Room”, „Again” oraz poprzedzone zabawną historyjką „Maxine”. Otóż artysta, kiedy pisał tekst utworu „Maxine” na „Once Again” (numer traktuje o tym, że tytułowa dziewczyna go zdradza), nie miał pojęcia, czy też nie skojarzył kompletnie, że jego babcia ma na drugie imię Maxine. Jakie więc było jego zdziwienie, gdy uradowana babcia podziękowała mu za wykorzystanie jej imienia w piosence, kompletnie nie przejmując się treścią wypowiadanych tam przez wnuka słów…
John Legend okazał się zresztą sympatycznym gościem, który sprawnie zabawiał publiczność w przerwach między utworami, opowiadając rozmaite historie ze swojego życia, jak ta o swoim pierwszym koncercie ever, na którym publika w niewielkim nowojorskim pubie liczyła aż 5 osób… Z czego dwóch to barmani. Bardzo podobał mi się ten patent, kiedy John siedział przy fortepianie i grając niebiańsko spokojną melodię wspominał kolejne kroki milowe w swojej karierze. Dzięki temu dane mi było usłyszeć na żywo ten pamiętny refren z kapitalnego „Selfish” autorstwa Slum Village. I nawet jeśli byłem jedyną parą rąk, które złożyły się momentalnie do braw, gdy Legendarny wypowiedział nazwę ekipy rodem z Detroit, nie miało to znaczenia. Chwilę wcześniej usłyszeliśmy też wiodącą melodię z „Everything Is Everything” z solowego debiutu Lauryn Hill, (ciekawostka) zagraną w oryginale na płycie właśnie przez Legenda – był to też jego pierwszy występ na oficjalnym albumie.
Wczorajszy koncert, promowany zresztą hasłem „Intimate. Acoustic. Stripped Down.” dostarczył zgromadzonym dokładnie tego – akustycznych, ciepłych brzmień, subtelnej, „randkowej” atmosfery i „kameralnego” klimatu (jeśli to możliwe przy wypełnionym Torwarze), kosztem stawiania na barokowy rozmach i kwadrylion efektów świetlnych. Wiele utworów, zagranych akustycznie, znacząco różniło się w aranżacjach od wersji płytowych – a najbardziej chyba „Who Do We Think We Are”, w którym ten chwytający za serce wokalny sampel z Marvina Gaye’a zastąpił błogo płynący fortepian, kradnąc jednak tym razem trochę tego epickiego klimatu… Nie cały czas było tak spokojnie, z krzeseł publiczność zerwało chociażby „Green Light”, przy którym aż prosiło się o to, by zza kulis wparował na scenę Andre 3000, ale przeważnie stonowane reakcje publiki ograniczały się do oklasków „filharmonia style”.
Sam Legend był sobie natomiast sterem, wodzem i okrętem, nie tylko grając prawie wszystkie numery na fortepianie, przy akompaniamencie bogatego zespołu złożonego z perkusji, gitar i smyczków, ale i śpiewając wszystkie wokale, bez obecnych na prawie każdym podobnym koncercie, imponujących chórków. Tutaj wokalistę głosowo nieśmiale wspomagali jedynie momentami dwaj gitarzyści, jednak to on cały czas grał pierwsze skrzypce, udowadniając, że nie bez powodu uważa się go za jednego z najlepszych męskich głosów w czarnej muzyce. Co prawda „Wake Up Everybody”, nawet tak fajnie zagrane na żywo, nigdy nie przebije oryginału Harolda Melvina & The Blue Notes i nieśmiertelnego, wywołującego ciarki wokalu Teddy’ego Pendergrassa, ale J.L. spisał się… śpiewająco. Kolejny świetny koncert gwiazdy światowego formatu nad Wisłą, ja odpalam „Once Again” i czekam już z niecierpliwością na listopadowe show innego soulmana z prawdziwego zdarzenia – Bilala.
Zdjęcie u góry (oczywiście z wczorajszego koncertu)- http://instagram.com/johnlegend
Haha no to dobrze wiedzieć że nie ja jeden ;) Szkoda tylko że nie było żadnej opcji na wywiad no ale to było do przewidzenia. A pogodę nienajlepszą trafili, racja hehe. Pozdr!
Heh no niestety, status gwiazdy robi swoje, no ale też fakt że taka trasa codziennie inny kraj musi być opór męcząca, takżę mu się nie dziwię, że chce jak najszybciej się zawijać po koncercie;) ale ważne że dał dobre show! Teraz czekam na Bilala 7 listopada to będzie MOC. pozdr!