Michael Jackson "Xscape" - recenzja
W tym roku, dokładnie 25 czerwca, minęło równo pięć lat od czasu, gdy odszedł od nas niezapomniany Michael Joseph Jackson. Sklecony naprędce pierwszy pośmiertny album artysty „Michael” z grudnia 2010 roku spotkał się z mocno mieszanymi recenzjami, wśród których przeważały głosy sceptyczne, niektóre podważające nawet autentyczność wokali Michaela w niektórych utworach. Niedziwne więc, że przez dłuższy czas nie było mowy o kolejnym wydawnictwie. Powszechnie wiadomo, że MJ był wielkim perfekcjonistą i wymagania wobec każdego LP sygnowanego jego nazwiskiem zawsze były przeogromne, teraz utrudnia to jeszcze niemożność pełnego przewidzenia, z czego Michael byłby zadowolony i co chciałby, żeby ujrzało w ogóle światło dzienne.
W drugiej połowie 2012 roku w Jackson’s Estate rozpoczęto dokładne „porządki” i sprawdzanie niepublikowanych dotąd utworów artysty, nagranych na przestrzeni 20 lat jego kariery. W końcu wyselekcjonowano około 24 utwory, które poddano ocenie wprawnego ucha L.A. Reida, a ten, zachwycony materiałem i jakością wokali, postanowił zrobić wszystko, aby najlepsze i najbardziej kompletne z nich, dotarły do jak największej liczby fanów, stanowiąc kolejny klejnot w bogatej dyskografii Jacko. Obecny szef Epic Records zwrócił się więc do kilku światowej klasy producentów, którzy jego zdaniem nadawali się do stojącego przed nimi turbotrudnego zadania „odświeżenia” materiału sprzed wielu lat. Wśród nich znaleźli się Timbaland, Rodney „Darkchild” Jerkins, Jerome „Jroc” Harmon, John McClain i duet Stargate, przy czym główną pieczę nad całością sprawowali Timbo i sam Reid. Z jakim skutkiem?
Jednym słowem – imponującym. Na wstępie od razu muszę zaznaczyć, że producenci wykonali tu gigantyczny kawał świetnej roboty, sprawiając, że „Xscape” brzmi świeżo, współcześnie, a zarazem nie mamy wrażenia, że coś tu nie gra, że Michael nigdy by na takie remixy nie przystał. Począwszy od otwierającego płytę „Love Never Felt So Good”, które porwałoby na nogi nawet stetryczałych dziadków z Muppetów i które tętni energią przywodzącą na myśl „Off The Wall”, „Xscape” oferuje wyważony mix klasycznych kompozycji i nowszych patentów jak syntezatory, cykacze, 808’s czy charakterystyczne, upodobane sobie przez trapowych producentów werble. Sposób, w jaki Timbaland i Jroc odświeżyli leciutkie, urocze „Loving You” przypominające w oryginale lata Motown, zachowując rytmikę i przejścia, a zarazem nadając mu odpowiednie uderzenie za sprawą wrzucenia wyższego biegu w refrenie, każe chylić czoła. Jednym z ciekawszych numerów jest też pochodzący z wczesnych sesji nagraniowych do „Invincible” pewnego rodzaju sequel do klasycznego „Smooth Criminal”, zainspirowany kinem noir – „Blue Gangsta”, z tym charakterystycznym „A-a-aaaaa”, niczym wyjętym żywo z „Earth Song”, oraz wokalem pełnym pasji, gniewu i niepokoju.
Przechodząc do warstwy wokalnej - mamy tu w dużej części do czynienia z Michaelem u szczytu formy, który moduluje wokal jak nikt inny, raz śpiewając agresywnym, zaangażowanym wokalem niczym w „They Don’t Care About Us” a za chwilę obnażając swoje bardziej wrażliwe, subtelne oblicze, całość przyprawiając niepodrabialnymi ad-libsami. Przede wszystkim jednak wyselekcjonowane przez Reida utwory, mimo że nie zawsze skończone w kontekście produkcji i post-produkcji, były praktycznie gotowe wokalnie, co oznacza w każdym przypadku wiele ścieżek na różnych pasmach, bogate, harmonijne wokale tła i jedynie utwierdza nas w geniuszu i niepowtarzalnym wyczuciu muzycznym Jacksona.
Mistrzowskim rozwiązaniem było zawarcie na wersji deluxe albumu wszystkich ośmiu utworów w oryginalnych, niezmienionych wersjach, dzięki czemu możemy porównać pierwotne nagrania i ich wersje ad 2014. Chyba najciekawszym przykładem do analizy jest tu tytułowe „Xscape”, wyprodukowane oryginalnie w latach 1999-2001 dla Michaela przez Rodney „Darkchild” Jerkinsa, i zremixowane po prawie 15 latach przez… Rodney „Darkchild” Jerkinsa. Pierwotna wersja świetnie by pasowała na „Invincible”, ale gdyby ukazała się w takiej wersji obecnie, czulibyśmy, że brzmienie to z czasem mocno się „przeterminowało”. Darkchild musiał zmierzyć się więc z samym sobą i jak wspomina, wyobrażał sobie, że Michael siedzi tuż obok w studiu i przekonywał go o tym, że czasy się zmieniły i trzeba teraz postawić na bębny 808’s, zachowując zarazem żywe trąbki, smyczki i gitary. Finalny rezultat zdecydowanie robi wrażenie, a sam producent mówi o nim „Kiedy tego słucham, czuję dumę. To brzmi jak coś, co nagraliśmy wczoraj, jak coś, co byśmy zrobili dziś i jak coś, co wciąż będzie dobrze brzmieć jutro. Zawsze nam o to chodziło”.
W 20-minutowym dokumencie zawartym na DVD dołączonym do wersji deluxe płyty możemy obejrzeć wywiady ze wszystkimi producentami, którzy pracowali nad „Xscape”. Większość z nich dostawała same acapelle, nie znając oryginalnych podkładów. Aż dziw bierze zatem, że tak wiernie udało im się zachować klimat tych utworów. Spore znaczenie miał zapewne fakt, że każdy z nich w taki czy inny sposób starał się zrozumieć i przeanalizować, czego chciałby Mike, nawet do tego stopnia, że wyobrażali sobie rozmowę z nim, jak Darkchild, lub jak Timbo czuli jego obecność, jego ducha w studiu… Jeśli rzeczywiście duch Michaela gdzieś tam czuwał koło konsolety i bacznie obserwował działania Timbo, pewnie nie był w stanie powstrzymać się od pstrykania palcami i tego charakterystycznego poruszania się w rytm muzyki. This is it.
@zara, igiiiii - Po pierwsze, zniszczenie człowieka w mediach jest baaaardzo łatwe... Za żaden z tych zarzutów nie został skazany w sądzie, a cytując "On June 13, 2005, Jackson was acquitted on all counts", w 2005 roku został uniewinniony i na tym polecam zamknąć dyskusję. Jeśli chcecie zgłębiać to dużo o tym można poczytać w internecie, ale szczerze? Skupianie się na tym zamiast na jego dorobku i dziedzictwie jest tak samo krótkowzroczne i ograniczone jak komentarze w stylu "Co tu robi ta recenzja, to miał być Popkiller".
Faktem jest, że MJ był jednym z najbardziej utalentowanych i najbardziej genialnych wokalistów w historii i na zawsze zmienił tę muzykę, zrewolucjonizował ją - począwszy od brzmienia utworów, przez epickie, wysokobudżetowe teledyski zrealizowane jak krótkie filmy (np. Thriller), niepowtarzalny styl tańca, który zainspirował i wciąż inspiruje kolejne pokolenia (żeby daleko nie szukać - Usher, Justin Timberlake, Chris Brown), aż po rozmaite rekordy sprzedaży płyt.
Polecam nie popadać w paranoję podszytą medialnymi doniesieniami sprzed lat i zainteresować się tym, co najważniejsze, czyli jego muzyką. Warto czasem poszerzyć horyzonty. Ja wychowałem się na jego muzyce, to był pierwszy artysta, którego słuchałem (jeszcze w przedszkolu), potem media go zniszczyły i to piętno pozostało, ale niezmiennie MJ był geniuszem i należą mu się wielki szacunek i uznanie. :) Pozdr.
Spoko, rozumiem Twoje podejście.
Ale odnośnie "była przecież choćby ta dziwna obsesja na punkcie białego koloru skóry i wiążące się z tym kolejne operacje" Polecam poczytać trochę o tym, co naprawdę mu dolegało. MJ cierpiał na chorobę zwaną VITILIGO, a mit, że celowo "wybielił się" to kolejny absurd, którym media wszystkich karmiły, i dopiero później okazało się, co mu naprawdę dolega... Po polsku to się nazywa "bielactwo nabyte". http://pl.wikipedia.org/wiki/Bielactwo_nabyte
Pozdr!
Otóż to, wielka piona za takie podejście! :) Pozdr!
Jasne, rozumiem, mam nadzieję, że Ci się spodoba:) Co do wzrostu liczby fanów? Hmm nie powiedziałbym. Moim zdaniem raczej ex-fani (czyli ci, którzy kiedyś słuchali a potem właśnie pod presją medialnej nagonki się odwrócili) się znów uaktywnili po prostu.
Ale tak to jest, że po śmierci artysty zawsze zachodzi tendencja do skupiania się na jego pozytywnych osiągnięciach, no i często niestety dopiero wtedy ludzie go doceniają - właśnie dlatego m.in., że wszelkie kontrowersje puszcza się niejako w niepamięć i wreszcie można ocenić muzykę tak jak się powinno - za muzykę, a nie otoczkę :) Pozdr
Dokładnie. MJ cierpiał na Vitiligo aka Bielactwo nabyte, bardzo rzadka choroba genetyczna.
I zdecydowanie miał wielki wpływ na hip-hop i wielu producentów/MC's :) 5!
Jasne, operacje plastyczne twarzy to co innego niż bielactwo, ale jedno nie wyklucza drugiego, to dwie osobne sprawy. Polecam lekturę - http://www.truemichaeljackson.com/health/vitiligo/