Planet ANM/EljotSounds "Pas Oriona" - recenzja
No i masz, kolejny Werter spadł nam z kosmosu. I kolejny co mówi, że zmieni tę scenę nim padnie trupem. No ale skoro już jest, to weź, ty, zrób trochę miejsca.
Bo oto tenże kolejny Werter wnosi ze sobą zastępy jakości. Jak sam mówi: „jestem ja i cały Legion”. Tematycznie mamy tu nie tylko rozliczenie z przeszłością i z samym sobą, nie tylko historie o problemach z alkoholem i kobietami, czyli wszystko to, co można przekleić do twórczości obojętnie jakiego rapera reprezentującego akurat tę odmianę rapu. Planet wzbogaca swój refleksyjny rap sporą ilością osobliwych akcentów, począwszy od mówienia o sobie per "Werter", bez pardonu wywala samego siebie na bity, ze swoimi demonami, ulubioną whisky, Jekateriną, bratem, wiarą w Boga i „orionowym” minikonceptem układającym to wszystko w ciekawą galaktykę. Można mówić, że „Panie” zaczyna się od pozornie oklepanych, standardowych zarzutów co do religii, ale w dalszej części utwór okazuje się być poruszającym wyznaniem wiary i miłości do Boga, można narzekać na patos „Chiroptery”, a potem samemu dać się mu ponieść „Tańcząc w ciemnościach”. Emocje. Tylko i aż o nie tutaj chodzi.
Oczywiście forma też jest ważna. Głos Planeta jest szorstki, gorzki, przepłukany whisky, a choć zdominowany przez melancholię, to i skrywający w sobie pokłady mocy, bo i nieraz zdarzy mu się w końcu porządnie warknąć. Flow ma raper ustabilizowane, pewnie akcentuje wersy, ale i nieraz zgrabnie urozmaici szybszą nawijką. Prawdę mówiąc nie znałem szczegółowo dorobku szczecinianina przed wydaniem „Pasa Oriona”, ale na ile w starszych numerach jego niski tembr zbyt często zdawał mi się popadać w monotonię, tak tutaj pod względem formy wszystko jest w jak najlepszym porządku. Żałuję trochę, że nie dostosowali się do wysokiego poziomu gospodarza goście. Niezły poziom trzyma jedynie Bonson, choć mnie osobiście brakuje jego wejściu nieco dynamiki. Ekonom jojczy na kondycję sceny, ale sam nie wnosi nic i jest chaotyczny, Bogu wchodzi jak wyjec (choć potem szczęśliwie się opamiętał), a niewątpliwie utalentowany Quebo jest dziwnie zagubiony, a momentami ledwo dosłyszalny. Z kolei doświadczony Rahim ze swoją tekściarską specyfiką po prostu nie wpasował się w klimat numeru. Niemniej cieszy to, że legendy w postaci członków Fenomenu i PFK goszczą na płycie młodego gracza, który ogromne aspiracje do ich zastąpienia ma przecież nie bez uzasadnienia.
Dzieło nie udałoby się bez utalentowanego producenta z Lublina, którego dokonania na tej płycie pozwalają zrozumieć, dlaczego Planet wybrał współpracę z nim, a nie na przykład z... samym sobą jako dostawcą bitów. Owszem, klimat krążka jest smyczkowy, blisko tej granicy oddzielającej muzyczne piękno od mdłego patosu, ale zdecydowanie jej nie przekraczający. EljotSounds bez skrępowania wykorzystuje też dość duże fragmenty utworów do stworzenia własnych, jak soundtrack do gry „Black Mesa” w „Panie” czy znaną folkową piosenkę „Black is the colour” w „Tańcząc w ciemnościach”, ale myliłby się ten, kto uważałby, że lublinianin więcej nie potrafi. Często to w szczegółach tkwi istota i on o te szczegóły zadbać potrafi. Choćby świetne syntetyczne outro w „Tańcząc...” to dowód na czujny zmysł muzyczny, podobnie jak „96” – za skrzypcowy bridge i ledwo dostrzegalny, ale jakże konieczny saksofon w tle. Zarówno za oldschoolową krótką pętlę w „Lucid Dream”, jak i newschool (choć wciąż samplowany) w „Nie odchodzę” i „Wyżej”, raz za harmonijną lawinę instrumentów w „Spal moje zdjęcia”, a raz za tonującą przestrzeń w „Potrafię latać” i „Gdy opadnie popiół” i umiejętność pogodzenia tego wszystkiego w obrębie spójnego albumu, wypada bić pokłony. Można wymieniać, wymieniać, wymieniać, ale jest jeszcze przecież perkusja – powolna jak czołg, zawsze gdzieś niby lekko w tle, a jednak odznaczająca się wyraźnie przez rzucane z impetem, rozsypujące się werble. Kompatybilne i nie spuszczające z tonu są bonus tracki od trzech innych producentów (łącznie z Planetem), choć wyraźnie odznacza się ten machnięty przez Matka.
Planet ANM to kolejny dowód siły Szczecina na rapowej mapie Polski. Nie ma co, wybrał sobie Bonson idealnego kompana do wspólnych nagrywek. Nie tylko dlatego, że taki "smutny" to raper – po prostu taki dobry to raper. „Pas Oriona” oczywiście na piątkę.