R.A. The Rugged Man "Legends Never Die" - recenzja
Gdybym miał wskazać rapera, którego talent w historii rapu najbardziej się zmarnował, to bez wątpienia byłby to R.A. The Rugged Man. Człowiek ten, swoje pierwsze wydawnictwo miał wypuścić w 1993 (albo w 1992, albo w 1994 – są na ten temat sprzeczne informacje) roku. Niestety ta, jak i następna jego płyta, nie pojawiła się na półkach sklepowych. Prawdziwy debiut Rugged Mana wszedł na rynek w 2004 roku i rzecz jasna nie zdobył należytego rozgłosu. Po premierze jeszcze bardziej o nim ucichło. Oczywiście nie można zapomnieć o występie w „Uncommon Valor” (niektórzy mówią, że zwrotka Ruggeda jest zwrotką dekady, inni że zwrotką wszechczasów), ale był to jednorazowy, choć głośny udział. Raper zaczął odzyskiwać utraconą rozpoznawalność od czasu występu w kawałku „Nosebleed”, gdzie swoją zwrotką zjadł całe „Season of the Assassin”. Od tego momentu zaczęły pojawiać się pogłoski o powrocie z nową płytą. Informacje te były jednak na tyle enigmatyczne, że myślałem, że będzie podobnie jak z „Crystal Meth”, którego premiera jest przesuwana z roku na rok. Na szczęście druga płyta R.A. The Rugged Mana w końcu się ukazała. I można odetchnąć z ulgą, bo nie zawiodła oczekiwań.
Gospodarz zapowiadając swoją płytę, stwierdził że znajdują się na niej najlepsze bity pod jakie kiedykolwiek rapował. Muszę przyznać, że tak jest. Za produkcję na tym krążku odpowiedzialni są Mr. Green, Buckwild, C-Lance, Shuko, Apathy, Will Tell, Marco Polo, Ayatollah. Stworzyli oni bardzo różnorodne brzmienie. Na płycie słychać wyraźny progres w doborze podkładów w porównaniu do „Die Rugged Man, Die”, gdzie jakość bitów nie zawsze była dopasowana jakości wersów rapera. „Legends Never Die” to przede wszystkim czysto-nowojorskie brzmienie oparte na samplach. Niestety jest tu jeden niewypał. Pomimo kilkukrotnego przesłuchania, nie mogę w, stu procentach, zajarać się podkładem do „Underground Hitz”. Wyraźnie odstaje on od całej reszty muzyki na krążku. Z bitów opartych na muzyce klasycznej dużo bardziej cenię „People’s Champ” i „Tom Thun”. Najbardziej zaskakującą produkcją, która znalazła się na płycie jest „Luv to Fuk” (nieoficjalne Casanova part 2), która przypomina komercyjny rap z początku tego stulecia. Nie jest to jednak wada, a zapomniany już Eamon, dodaje temu bitowi sporo dzięki swojemu, przyjaznemu uchu, refrenowi. Dla mnie murowany hit. Mimo że nie jest to zarzut do całego wydawnictwa, to jednak po świetnym „Mad Ammo” liczyłem na trochę więcej Buckwilda z Rugged Manem. Zwłaszcza, że chemia między obydwoma panami znana jest od czasu „Every Record Label Sucks Dick”.
Jednak krążek nie byłby tak dobry gdyby nie R.A. Muszę tu zaznaczyć, że w mojej opinii jest najlepszym białym raperem, jaki kiedykolwiek chwycił za mikrofon. Ja wiem, że wielu z Was będzie kręcić nosem, ale biorąc pod uwagę całokształt tekściarskiego talentu to Marshall moim zdaniem musi uznać wyższość nowojorczyka. Rugged Man porusza na „Legends Never Die” szerokie spektrum tematów. Począwszy od mistrzowskiego bragga w „People's Champ”, przez (tradycyjnie dla niego) krytykę mainstreamu i otaczającego świata (jeden z najlepszych tego typu kawałków w przeciągu ostatnich lat – brawa również dla Taliba Kweli za udział), po utwór wspominający zmarłego ojca (aż łza się w oku kręci). Z drugiej strony mamy tu też starego, dobrego Rugged Mana z początków kariery: "I'm like cunt, pussy, slut, lick twat, lick dick No, my vocabulary ain't improved one bit”. Co prawda z mniejszym natężeniem niż miało to miejsce wiele lat temu, ale R.A. jest teraz sporo starszy. W każdej z ról, w które wchodzi na krążku, R.A. świetnie się odnajduje. Nie ma tu też mowy o słabym wersie. Jeśli chodzi o braggadocio, to jak dla mnie Weezy z całą resztą powinni się uczyć tej sztuki od rapera z Long Island. A wszyscy ci niechętni systemowi i mainstreamowi powinni zapoznać się z tym by wiedzieć jak należy do takich tematów podchodzić: „Innocent fetus' being aborted with no options” . Na uwagę zasługuje też poprawa dykcji Rugged Mana. W dodatku jego przyśpieszenia są jeszcze szybsze i nie ma problemu, aby je zrozumieć. Polecam sprawdzić to w „Definition of Rap Flow”, utwór który mnie osobiście przypomina trochę „Move the Crowd” Rakima.
Gospodarza wspomagają takie postacie rapowej sceny jak Hopsin, Tech N9ne, Talib Kweli, Vinnie Paz, Brother Ali, Sadat X i Masta Ace. Jednak żaden z nich nie rzuca tak powalających zwrotek jak R.A., który dystansuje tu każdego o co najmniej jeden poziom, pomimo ze tamci również pokazują wielka klasę.
Czekałem długo na ten krążek. R.A. może nie jest już tak zwariowany jak na początku swojej kariery, nie nakreśla tak już swojego image'u nieudacznika jak na „Die Rugged Man, Die”, ale w żadnym wypadku nie jest to wadą. Słychać u progres w każdym skrawku jego rapowego warsztatu. W dodatku dobrał sobie naprawdę kozackie bity. Ocena końcowa to 5+. I mam nadzieję, że to co powiedział w „Shuko Outro” okaże się prawdą i ta płyta to „dopiero początek”. Życzę mu tego z całego serca.