Tyga "Hotel California" - recenzja
"Careless World: Rise Of The last King" to ewidentnie jedno z największych pozytywnych zaskoczeń roku 2012 - przynajmniej dla mnie. Album świetnie wyważony między mainstreamowymi, klubowymi bangerami a bardziej klimatycznymi, rozkminkowymi numerami. Trochę blichtru i przepychu, trochę ekshibicjonizmu i głębszych wynurzeń i wisienka na torcie w postaci niesamowitego "Let It Show" z J. Cole'em. Album ten sprawił, że wkręciłem się również we wcześniejszą twórczość 23-letniego Amerykanina z wietnamskimi korzeniami i przekonałem, że na mixtape'ach do zaoferowania miał naprawdę sporo. Nie dziwi więc, że na "Hotel California" czekałem ze sporymi nadziejami. Co z tego wyszło?
Spore rozczarowanie, bo to album, który do poprzednika nie ma nawet startu, a i do "Black Thoughts 2" czy "Fan of a fan" mu daleko. Tak jak na "Careless" urzekała różnorodność, zachowująca poziom mimo zmiany klimatu, tak tutaj jedynie momenty wybijają się ponad przeciętniactwo. Mamy oparte na rozkładającym na łopatki klimatem bicie "Drive Fast, Live Young", mamy chilloutowe letnie "M.O.E." z Wizem Khalifą, zgrabnie łączące klasyczną Kalifornię z nowymi minimalistycznymi trendami "Dope" czy czysto westcoastowe, wsparte talkboxem "It Never Rains", poruszające udanie uczuciowe wątki "Fuck For The Road" i "Diss Song"... i to właściwie tyle. Reszta jednym uchem wpada, drugim wylatuje, syntentyczne bangery (a przynajmniej to, co bangerami miało być) są miałkie i nijakie, a i reszcie brakuje pazura, charakteru czy to w warstwie muzycznej czy tekstowej.
Bo i tutaj Tyga wypada sporo gorzej niż na poprzednim krążku. Tam mieliśmy tematyczny przekrój, sporo życiowych linijek i numery trafiające mocno poprzez swój ekshibicjonizm - by przywołać jedynie siedmiominutowe "Lovegame" czy wspomniane "Let it show". Było raz imprezowo, raz refleksyjnie, ale w każdej stylistyce udanie. I tak jak "Careless World" już przy pierwszym odsłuchu wywołało we mnie masę emocji, tak tutaj robią to jedynie pojedyncze fragmenty - na czele z "Drive Fast, Live Young", które jest jak na razie jednym z najlepszych numerów tego roku. Patrząc jednak na całokształt to ewidentny regres.
Koncept i zapowiedzi kazały oczekiwać po "Hotel California" mocarnego mainstreamowego krążka nasączonego westcoastowym klimatem. Nic z tego - dostaliśmy zwykłego przeciętniaka, z którego zapamiętamy jedynie fragmenty. Zamiast widoku z prezydenckiego apartamentu Tyga utknął raczej na walizkach w recepcji. Trója z minusem.
"Palm trees" rzeczywiście jeszcze można by dorzucić do tej listy wyróżniających się i od biedy "Show you", ale do highlightów "Careless" jednak im daleko :)
Album E-40 & Shorta został zjechany bo jest zwyczajnym gównem, które obok dobrej muzyki nigdy nie stało (poza kilkoma wyjątkami). Jak nazywasz album "Mob Music" i zapowiadasz powrót do korzeni i płytę zrobioną w starym klimacie dla wiernych fanów, którzy pamiętają czasy "Cocktails" czy "In A Major Way" to zwyczajnie powinieneś się tego trzymać a nie nabijać ludzi w butelkę. A "Function Music" to porażka na całej linii, która z Hyphy nie ma nic wspólnego. Chcesz posłuchać dobrego hyphy? To odpal sobie chociażby "My Ghetto Report Card" czy cokolwiek z repertuaru Mac Dre z poprzedniej dekady a nie "Function Music", którego nie da się przesłuchać na raz w całości.
Co do tygi to jest to zwyczajny bum, o którym słyszysz tylko dlatego, że jest w Cash Money i napędza go cała machina promocyjna tego labelu. Gość jest żenująco słaby i w samym LA znajdziesz z 50 raperów reprezentujących New West, którzy wciągają go tyłkiem. O sile nowego Westu stanowią Kendrick & TDE, Dom Kennedy, Jay Rock, Nipsey, Glasses, Bishop, Locksmith, Clyde Carson, Problem, Hopsin, Tyler, Ill Camile, Toni Monroe, Horse Shoe Gang, Mann, Treali Duce, Young Giantz i masa innych raperów o których mało kto w naszym zaściankowym kraju słyszał, bo woli czekać 15 rok z rzędu na "Detox". West Coast ma się dobrze i wcale nie potrzebuje g-funku, chociaż są w Kalifornii ludzie którzy wciąż go tworzą (Shade Sheist, XL Middleton) i bardzo dobrze bo wprowadza to różnorodność. Dopóki West będzie się trzymał swojego własnego regionalnego brzmienia, odpowiednio zmodyfikowanego do współczesności (patrz: Dom Kennedy), dopóty wszystko będzie ok - wystarczy, że nie będą kopiowali tych południowych bitów robionych na kalkulatorze, byle by tylko sprzedać kilka płyt więcej jak to zrobili na "Function Music" (nieudolnie zresztą).