Sadistik "Flowers for My Father" - recenzja nr 2
Sadistik to mój ulubiony raper – przyznam to od razu. Gdy w 2008 roku przypadkowo odkryłem jego debiutancki album „The Balancing Act”, z miejsca zakochałem się w tej płycie – w genialnych produkcjach Emancipatora, ale przede wszystkim w niesamowitych tekstach i umiejętnościach Sadistika. Reprezentant Seattle garściami czerpie z twórczości uznanych MC, takich jak Cage, Eyedea czy Sage Francis, nie będąc jednak bezczelną kopią, zamiast tego prezentując własny, charakterystyczny styl. Po kilku latach od premiery debiutu, po dwóch krótszych materiałach, zdobyciu rzeszy fanów i ugruntowaniu pozycji w podziemiu Sadistik uznał, że czas najwyższy wydać drugi album – „Flowers for My Father”. Jak wypadła ta produkcja?
Trzymać w niepewności nie będę - wszyscy ci, którzy pokochali „The Balancing Act”, bez reszty zakochają się w tej płycie. Po średnio udanych elektronicznych eksperymentach z Kristoffem Krane’em i Grahamem O’Brienem Sadistik postanowił wrócić do mrocznych, melancholijnych produkcji i wysublimowanej liryki bliskiej debiutowi i epce „The Art of Dying”. I chwała mu za to.
Sadistik potwierdza, że jest fenomenalnym tekściarzem. Jeśli podszedłeś do „Kwiatów”, oczekując bragga, chełpienia o jakości i ilości wypitych drinów czy rubasznych żartów o relacjach damsko-męskich… od razu wyłącz odtwarzacz i szukaj czegoś innego. To nie ta bajka. „Flowers for my Father” to mroczna, duszna podróż w głąb ludzkiej psyche. Płyta ta dedykowana jest zmarłemu ojcu rapera – jego śmierć wstrząsnęła raperem do głębi, przysporzyła mu nieopisanego cierpienia, co w niezwykle plastyczny sposób raper opisuje już w początkowym „Petrichor”. Temat depresji, smutku i nienawiści przewija się na albumie kilkakrotnie, choćby w rozdzierająco wręcz dokładnym „The Beast”. Swoim zwyczajem Sadistik porusza też tematy damsko-męskich relacji w „Palmreader” i „Russian Roulette”, w każdym wnikliwie i boleśnie analizując szkodliwy związek… Reprezentant Seattle to prawdziwy mistrz pióra, kreślący skomplikowane, słowne pejzaże, wszelkie odczucia wyrażając mistrzowsko dobranymi metaforami i słownymi konstrukcjami. Każda linijka na tym albumie jest przemyślana, niemal każda pełna jest symboliki i wieloznaczności. To nie jest album, który można ogarnąć po jednym przesłuchaniu. Jak z poezją – potrzeba czasu, zacięcia i wnikliwej interpretacji, by zrozumieć sens utworu… Na tym polega znakomitość „Kwiatów” – za każdym razem, gdy włącza się tę płytę, odkrywa się coś nowego – nowy element układanki, nową znaczącą linijkę, nowy popis lirycznych umiejętności (Np. w „The Beast” – „I formerly denounce my former self and form deformities/Conform to formations that were forced to form abnormally")
Albumowi pomaga też to, że Sadistik jest nie mniej fenomenalnym raperem. Nieraz udowodnił, że pod względem techniki niewielu może się z nim równać. Giętkie flow, zabawa tonacją, znakomita kontrola nad przyspieszeniami – Cody to nie byle rzemieślnik rapowego fachu. Małym minusem jest, że brak niekiedy nieco Sadistikowi tej werwy i wściekłości, z jaką potrafi sączyć linijki (patrzcie „November” z „the Balancing Act”). Czasem też Cody brzmi nieco zbyt płaczliwie i rzewnie na mój gust, przez co wyrzucane przezeń wersy tracą na sile.
Przyjrzyjmy się bliżej warstwie muzycznej. Większość produkcji jest autorstwa Erika G., którego słuchacze mogą kojarzyć m.in. z ostatniej płyty Seana Price’a („Solomon Grundy” i „Title Track”). Dla Sadistika Eric zrezygnował jednak z ciężkich werbli, serwując smutne, ambientowe, hipnotyzujące elektroniką bity, takie jak „Exit Theme” czy „Melancholia”. Kilka bitów wrzucili też panowie z mojego ulubionego producenckiego duetu Blue Sky Black Death. Kingston i Young God porzucili dla tego projektu swoje trapowe eksperymenty i spróbowali sobie przypomnieć czasy, gdy produkowali albumy dla Holocausta i Hell Razaha… i wyszło im całkiem nieźle, acz stać ich na wiele więcej. Niemniej „Russian Roulette” czy spokojne, wyciszone „City in Amber” to kawał dobrej muzyki… Trochę poniżej oczekiwań wypadł bit od Kno z Cunninlynguists, do pięt nie sięgający jego innym melancholijnym produkcjom, takim jak „The Distance” czy nawet „Mic Like a Memory”. Wielka szkoda, że Sadistik nie zaprosił do nagrań Emancipatora, oraz nie skorzystał z większej ilości bitów od Kid Called Computer…. „The Balancing Act” i „The Art of Dying” udowodniły, jak znakomita chemia istnieje między głosem Sadistika a produkcjami wyżej wspomnianych. Kid Called Computer wrzucił co prawda świetny bit do otwierającego album „Petrichor”, ale chciałoby się jednak więcej.
Mimo wszystkich tych uwag jestem ostatnią osobą, która stwierdziłaby, że bity na „Flowers for My Father” są słabe. Każdy podkład to małe dzieło sztuki pod względem budowania atmosfery. Bity, z tym chłodnym, ambientowym zacięciem, znakomicie podkreślają mroczny nastrój. Niektóre momenty pozostają w pamięci na długo - choćby te ciężkie uderzenia rockowych gitar w „Petrichor” i „Seven Devils”, samplowana, mesmeryzująca żeńska wokaliza w „Palmreader” i „The Beast” (ta ostatnia z fantastycznymi skrzypcami w tle…) Absolutną rewelacją jest bit do „Micheal”, utworu dedykowanego zmarłemu w 2010 roku Michealowi Larsenowi, znanemu jako Eyedea. Delikatne uderzenia perkusji, w tle klawisze pianina, a po chwili – sample „In Your Eyes” Peter Gabriela…. Znakomite, a końcówka, w której słyszymy samego Eyedeę, wzrusza do łez. Innym, powalającym utworem, jest „Song for the End of the World” – elektroniczny podkład jakby żywcem wyjęty z płyt Tangerine Dream, genialny patent w postaci spowolnionego sampla z „The World is Yours”… i recytacja wiersza „Piosenka o końcu świata” przez samego Czesława Miłosza. Mistrzostwo.
Zastanówmy się, jak najlepiej podsumować ten album… „Flowers for My Father” to wstrząsająca makabra znana z dzieł Davida Cronenberga, to odrealnienie i nierzeczywistość niczym z książek Burroughsa, to podroż w mroki ludzkiej wyobraźni wzorem filmów Lyncha. To kamień w kieszeni Virginii Woolf, to horror Poego, ostatni wiersz Fujimury. To smutek, czerń, tęsknota, brak nadziei. To wieczorny spacer po mieście zawieszonym w czasie, zatopionym w złocistym bursztynie. To trans, głębia, ostatnie pianino, ostatnie skrzypce na końcu świata. To udręka i szukanie odkupienia. To obnażanie własnej duszy i rozrywanie jej na strzępy, a potem mozolne jej odtwarzanie, by znaleźć metodę w szaleństwie…. To znakomity album. Mocne 5.