A$AP Rocky "LongLiveA$AP" - recenzja nr 3
Na czarno-białej okładce swego przełomowego mixtape’u "Live.Love.A$AP", Rocky stał przed amerykańską flagą ubrany we flanelową koszulę i snapback. Na lekko zamazanym coverze debiutanckiego albumu koszuli już nie widać, czapka też zniknęła, a wspomniana flaga owija postać nowojorczyka. To nie jedyna różnica – w 2011 raper patrzył bezczelnie w obiektyw; tym razem ma głowę spuszczoną, a oczy zamknięte, zupełnie jakby chciał nam dać do zrozumienia, że jego amerykański sen bliski jest spełnienia. W najnowszych klipach nosi najdroższe płaszcze, w kawałkach z płyty ostentacyjnie reklamuje luksusowych designerów, w jego garażu zamiast wczorajszego Mustanga stoi dziś najnowsze Lamborghini. Jak się domyślamy, Rocky odniósł sukces i nie zamierza tego ukrywać. Tymczasem kilka odsłuchów "Long.Live.A$AP" pokazuje, ze kontraktowe trzy miliony dolarów i szum związany z premierą krążka nie przekładają się na współmierny poziom.
Łatwo było przy okazji mikstejpu punktować Rocky’ego za kiepskie teksty - i w przypadku albumu również nie jest to zadaniem specjalnie trudnym. I nie, nie chodzi tu wcale o brak głębszych linijek, ani o to, że Rocky pierdoli conscious rap. To nic złego w czasach, w których raperzy pokroju Danny Browna czy Action Bronsona potrafią z rapowania o dziwkach i narkotykach uczynić sztukę, wypełniając swe wersy horrendalnie śmiesznymi linijkami; w czasach gdy Rick Ross czy Jay-Z pokazują jak nawinąć w ciekawy sposób o marmurowych posadzkach czy samochodach, o których istnieniu nie miałeś nawet pojęcia; w czasach gdy Pusha T jednym dobitnym wersem pokazuje tragizm uzależnienia narkotykowego. Ignorant shit może brzmieć interesująco, pod warunkiem, że zrobiony jest z finezją. Problem w tym, że rap Rocky’ego przypomina podręcznikowe abc dla żółtodziobów. Podstawowe zbitki shit/bitch/dick/tit/shit czy smash that/that’s that za pierwszym razem dają się znieść, ale przy trzecim zderzeniu zaczynają nudzić lub irytować, w zależności od tego jaki masz temperament. Gry słowne są tu rzadkością, mało która linijka zapada w pamięć, a na zatrzymanie słuchacza na dłużej brakuje Rocky’emu charyzmy, co doskonale pokazują ożywiające album gościnne zwrotki Schoolboya Q, Danny’ego Browna, Big K.R.I.T.a czy coraz lepszego Gunplaya.
Podchodząc do kwestii tekstów statystycznie, quasi-Rapgenius.com-style, mamy na "Long.Live.A$AP" dwa follow upy do Ol’ Dirty Bastarda, salut dla Three 6 Mafia, hołd dla Pimpa C i Project Pat oraz jeszcze ze dwa ukłony w stronę Mastera P i Outkast. Mało? Jest obowiązkowe od jakiegoś czasu w rapie odwołanie do Basquiata, a także niezbyt zrozumiałe porównanie do Kurt Cobaine’a. Zliczenia mniej lub bardziej ekskluzywnych marek ciuchów nie będziemy tu się podejmować. W międzyczasie Rocky rapuje o tym, że ma gdzieś wrogów i hejterów, jest ładny, modny i zarobiony, osiągnął sukces, więc ma jeszcze więcej wrogów i dziwek gotowych mu zrobić dobrze. Dalej słyszymy, że A$AP ma gdzieś wrogów i hejterów, jest ładny, modny i zarobiony, osiągnął sukces… Powtarzam to celowo, bo świat wykreowany na płycie przez Rocky’ego wygląda właśnie tak. Niewiele się tu dzieje, a jeśli już to nie brzmi jakby było czymś pasjonującym. Nawet A$APowa próba stworzenia love songu niezbyt się udała, pomimio wzbogacenia jej o zachwycajacą Florence Welch.
Rakim Mayers zanotował jednak od mixtape’u rozwój. Nie należy on może do gatunku wstrząsających, ale da się go odczuć. Jest kilka momentów, w których słychać, że raper chwilę nad tekstem przesiedział (wspomnienia ulicznenej przeszłości w "Suddenly", kilka niezłych wordplay'ów w "Goldie"), zdarzają się skromne techniczne popisy, akcentowane tak dobitnie, że siatka abab narzuca się podczas słuchania samoczynnie. Przepadły momenty śpiewano-rapowane przywołujące na myśl casting do musicalu o Bone Thugs-n-Harmony, Rocky rapuje z większą pewnością siebie, przyspiesza, zwalnia, zmienia ton głosu, zwalnia go efektem screw i kilka razy można się nabrać, zerknąjąc na tracklistę w poszukiwaniu tajemniczego featuringu. Ale to za mało.
W przeciwnieństwie do mikstejpu, na którym panował dość jednostajny klimat, "Long.Live.A$AP" jest jak kolejne abc - tudzież set Dja Shadowa – all bases covered. "PMW" z lekko trapującym bitem idealnie wpasowuje się w to, co dziś najbardziej trendy. "1train" w wykonaniu rozchwytywanego od jakiegoś czasu Hit-Boya brzmi jak współczesna próba zadowolenia – jak to ładnie ujął Nas – ludzi uwięzionych w latach 90.tych; z mocną perkusją, Wu-Tangową pętlą skrzypiec, partią pianina z dolnych rejestrów i pojawiającym się co chwilę scratchem robi mocne wrażenie. Drugie dzieło Hit-Boya, "Goldie" też zdobią scratche, ale tym razem to już pełna nowoczesność, oparta na potężnych stopach i poszatkowanym werblu przyozdobionymi syntezatorowym motywem i stłamszonym w tle wokalem. Dwa bity Clams Casino, choć powoli tracą magiczne efekty świeżości, nie powinny nikogo rozczarować, nawet pomimo braku charakterystycznych dla Clamsa sampli wokalnych. Kilka innych utworów skłania się w stronę cloud rapu, ku lepszym ("Phoenix" z całkiem nieźle wprowadzoną dramaturgią, i lekko paranoiczne "Angels"), lub gorszym (przesłodzone "Pain" i dość dziwne, chaotyczne "Jodye") efektom. Echa cloud rapowej produkcji słychać nawet w "Ghetto Symphony", w końcu przypadkowo wklejone fragmenty twórczości Imogen Heap to nieodzowny fundament zamków lewitujących w chmurach. Jest też kilka zupełnych pomyłek. "Fuckin Problem" bez refrenu 2 Chainza to najbardziej nijaki singiel ubiegłego roku, banalne "Fashion Killa" nie powinno nigdy opuścic studia, a przebojowe, choć nieznośne "Wild For The Night" pasuje na tej płycie jak słowo nigga do aparycji Skrillexa.
Pozostaje więc pytanie, czy nie za wcześnie Rocky usadowił sie na tronie każąc się w kawałku "LVL" całować w królewski pierścień. Patrząc bowiem na popremierowe prognozy sprzedaży można by krzyknąć "król jest nagi!". W tym samym utworze słyszymy bowiem, że to co mamy przed sobą to film z nową obsadą. Nie wiadomo o jaki konkretny film chodzi, ale pierwsze co przychodzi na myśl, to coś między „Nowymi szatami króla” i „Diabeł ubiera się u Prady”. Słucha się tego dobrze, ale zapomina równie łatwo, w związku z czym ocena przekraczająca liczbę cztery byłaby przesadą. Dużo wyżej cenię płyty z większym replay value. I to jest mój pieprzony problem.