Chief Keef "Finally Rich" - recenzja
"Finally Rich" to nie tylko debiutancki krążek Chief Keefa, ale jednocześnie pierwszy poważny sprawdzian w jego muzycznej karierze. Miał dostarczyć odpowiedź na pytanie, czy reprezentant Chicago to ktoś więcej, niż tylko dostarczyciel nośnych singli i kontrowersyjny zakapior z niewyparzoną gębą. To jak - zdał?
Powiedzmy, że świadectwo dojrzałości otrzymał, ale liczbom na otrzymanym dyplomie niepokojąco blisko do magicznej granicy trzydziestu procent. "Finally Rich" w zasadzie potwierdza to, o czym wiedzieliśmy już od pojawienia się "I Don't Like" - że Keef to raper co najwyżej mierny. Owszem, charyzmatyczny, z pewnym muzycznym wyczuciem, talentem do pisania refrenów, ale mimo wszystko - mierny. I nie trzeba chyba nikogo do tej tezy specjalnie przekonywać, wystarczy choć przez moment pochylić się nad jego raperskim warsztatem. Teksty? Konia z rzędem temu, kto znajdzie w nich choć jedną wartościową, celną albo chociaż dowcipną linijkę. Flow? Żadne tam flow, raczej niezgrabne dukanie w mikrofon. Osiemnastolatek z Chicago swoje braki w technice próbuje w kilku utworach zatuszować - wyraźnie inspirowanym przez dokonania Future'a - auto-tunem; niestety, z efektem odwrotnym do zamierzonego.
Czyli że jest beznadziejnie? Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało - nie do końca. Bo trzeba przyznać, że słuchanie Chief Keefa może być jedną z tych słynnych guilty pleasures, które nas od czasu do czasu nachodzą. Keitha Cozarta, bo tak się nazywa, można by od biedy porównać z innym popularnym raperem o talencie, delikatnie mówiąc, dość mizernym - z Gucci Manem mianowicie. Obydwaj, pomimo swych raperskich ułomności, mają w sobie jakiś trudny do racjonalnego wytłumaczenia składnik, nazwijmy to związkiem X, który przyciąga i sprawia, że jednak wsłuchujemy się w ich wypociny. Osobowość? Prawdopodobnie. Kontrowersyjna otoczka? Byc może.
A może po prostu ucho wyposażone w detektor do wykrywania dobrych beatów? W końcu "Finally Rich" oblepione jest świetnymi podkładami o energii znanej choćby z pierwszych produkcji Lexa Lugera. Young Chop, twórca aż siedmiu z dwunastu beatów na krążku (plus kolejnych dwóch w wersji Deluxe), Ameryki w żadnym wypadku nie odkrywa, ale z generalnie siermiężnych i trudnych do przebrnięcia trapowych produkcji, potrafi dodać coś od siebie i zrobić z nich rzecz, do której chce się wracać. "Love Sosa", "I Don't Like", "Finally Rich", "Kobe" czy najlepsze na płycie "Hate Bein' Sober" (solidne występy 50 Centa i Wiza Khalify), to wszystko sprawka młodego producenta z Chicago, który bez problemu zepchnął na drugi plan innych wymienionych w creditsach bitmejkerów - Mike Will Made It, K.E. On the Track czy YG. Słowem - Young Chop to największy wygrany "Finally Rich". Będzie jeszcze o nim głośno.
Gdyby z i tak krótkiego albumu zrobić epkę składającą się z pięciu, sześciu numerów, byłoby więcej niż dobrze. A tak - no cóż, Young Chop i odrobina magnetyzmu samego gospodarza to trochę za mało, żeby ulepić krążek, którego słucha się z jednakową przyjemnością od początku do końca. "Finally Rich" zaczyna się z przytupem, ale im dalej w las, tym coraz mniej sensownych pomysłów, coraz mniej Young Chopa, za to coraz więcej przyprawiającego o mdłości auto-tune'a i potworków w rodzaju "Laughin' To The Bank" czy "Ballin'". Trzy z minusem - na tak zwaną zachętę.
Strony