Rap to taki gatunek muzyczny, który często wyciąga na szczyty popularności kompletne beztalencia. Pierwsze z brzegu przykłady? Gucci Mane i Waka Flocka Flame. Na swoich solowych płytach raczyli nas sztywnym flow, zerową techniką i tekstami na poziomie nierozgarniętych uczniów szkół podstawowych, a mimo to sprzedali sporo płyt, zarobili mnóstwo pieniędzy i zyskali fanów. Postanowili połączyć siły i wydać "Ferrari Boyz".
Album trafił do sprzedaży w sierpniu, czyli w tym samym miesiącu, co "Watch The Throne", "The R.E.D. Album" czy "Tha Carter IV". I jeśli chodzi o sprzedaż, nie wytrzymał konkurencji. W pierwszym tygodniu po album sięgnęło 16 tysięcy osób, do dziś ten wynik jest co najwyżej o połowę wyższy. A czy wytrzymał konkurencję pod względem stricte muzycznym?
Nie wytrzymał. I nikogo to chyba nie dziwi. Marna sprzedaż, która w Polsce zrobiłaby może jakieś tam wrażenie, ale w Stanach już zupełnie nie, najlepiej obrazuje poziom tego krążka. Jest po prostu marny. Napiszę w ten sposób: ci, którzy wcześniej tych dwojga nie trawili, zdania nie zmienią. Ci, którzy ich bezkrytycznie uwielbiali - też nie. Natomiast ci będący pośrodku nowymi fanami raczej nie zostaną. Czy warto więc sobie w ogóle tym albumem zawracać głowę?
Według mnie nie. "Ferrari Boyz" pozbawione jest uroku, pozbawione jest świeżości. Pozbawione jest czegokolwiek, co przyciągałoby uwagę. Wcześniejsze produkcje spod znaku 1017 Brick Squad wyróżniały się potężnymi petardami, do których głowa bujała się bez większego zażenowania. Zeszłoroczne "Flockaveli" zebrało słabe recenzje, ale głównie ze względu na gospodarza, bo warstwa muzyczna stała na dobrym poziomie i dostarczyła nam kilka niegłupich bangerów. Nic nowego, nic odkrywczego, ale nie oszukujmy się - od innowacyjności jest Kanye West, a nie Lex Luger, Drumma Boy czy Southside. Od nich oczekuje się tylko i wyłącznie hitowości. Wcześniej im się to w dużym stopniu udawało, natomiast na "Ferrari Boyz" - już nie. Brakuje tutaj wspomnianych petard, utworów, które - jak chociażby zeszłoroczne "Hard In Da Paint" - odcisnęłyby piętno na światku hip-hopowego mainstreamu. Przesłuchałem ten album kilkakrotnie, ale jedynymi utworami, które wbiły mi się w pamięć są tytułowy singiel i "15th And The 1st". Nie mają one jednak wysokiego radiowego potencjału i za rok nie będzie o nich pamiętał nikt, może za wyjątkiem garstki najgorliwszych fanów. Podobny żywot czeka resztę utworów. Podobny żywot czeka album jako całość. Niedługo słuch o nim zaginie.
O ile producenci zawiedli, o tyle gospodarze albumu - paradoksalnie nie. Bo czego można się było po nich spodziewać? Wciągających storytellingów? Trudnej do rozszyfrowania gry słownej? Morderczych panczy? No przecież, że nie. Spodziewaliśmy się raczej mało erudycyjnych przechwałek, rymów na poziomie "nigga/trigga" i słowa "money" w co drugiej linijce. To też dostaliśmy (moim faworytem jest "Stomach full of money, so hundreds I'ma burp"). To i kolejną porcję żałośnie słabego flow. Jednak, uwaga!, słychać postęp. Nie u Gucciego, bo on już pewnie nigdy nie da nam powodu, żeby przestać nazywać go najgorszym żyjącym raperem, ale Waka Flocka już tak nie odstrasza. Na swojej solówce każde jego muśnięcie mikrofonu sprawiało, że zaczynałem się trząść, ale na "Ferrari Boyz" jego obecność mi nie przeszkadza. Co więcej: czasem bywa prawdziwą rozkoszą dla uszu, głównie wtedy, gdy zmienia za mikrofonem swojego starszego kolegę.
Nie miałem wobec tego albumu wielkich oczekiwań, liczyłem tylko na parę bangerów, które od czasu do czasu zagoszczą w moich słuchawkach i które będą muzycznym tłem do licznych freestyle'i. Ale nie dostałem tego. W ogóle nie dostałem niczego wartego uwagi. Gucci Mane w jednym z wywiadów pochwalił się, że album powstał w niespełna dwa tygodnie. Cóż, i tak właśnie brzmi - jakby powstał w dwa tygodnie. Nie wiem, czy jest się czym chwalić...
Wygląda na to, że jeden słaby raper jest w stanie wydać słuchalny album, duet słabych raperów - już nie.
Ocena? Dwója z minusem. Zdali, ale ich następnego albumu pewnie nie sprawdzę. I pewnie nie tylko ja.