"Alkopoligamia: Zapiski Typa" to album, który w 2005 roku był takim solowym wejściem, że znać go po prostu trzeba, a nie znać nie wypada. "Zamach Na Przeciętność" był kolejnym zaskoczeniem, czymś nowym, albumem ukazującym, że możliwości Mesa sięgają daleko poza hip-hopowe standardy. Nie znaczy, że je pominął... Raczej potwierdził w ich ramach przynależność do ścisłej czołówki polskiej sceny.
Fani zapamiętują takie wersy jak otwierające "2010" "Jakże niby kurwa miałbym was zawieść?". No właśnie czy mógł? Pewnie. Na szczęście tego nie zrobił. Dostarczył nam kolejny album w swojej dyskografii, do którego wracać będziemy z masą superlatyw na ustach.
I to chyba jedyny zastój w jego muzyce. Tym razem Mes ponownie robi rzeczy, których pewnie by się po nim nie spodziewano. Nawijanie pod drum'n'bass, punk rock czy dubstep jest na pewno megawyraziste, ale to rapowanie i śpiewanie pod bardziej klasyczne, hip-hopowe podkłady najbardziej rzuca tu na podłogę. Eksperymenty się docenia, niektóre lubi (ja np. jestem pod wielkim wrażeniem podjeżdżającego Wyspami "Zanim Znajdziemy", a i "Zegar Tyka" z garażowym brzmieniem wchodzi mi coraz lepiej), a Mes może sobie dopisać kolejne dokonania do artystycznego CV... Kiedy jednak wychodzi z niego zjadliwy, wredny Mes albo Mes-babiarz okazuje się, że stare pomysły i sposoby na robienie numerów sprawdzają się najlepiej. Kapitalne "Naucz Mnie Czegoś, świetnie ukazujące punkt widzenia na sprawy damsko-męskie "L.O.V.E." czy kwitujący życie autora kawałek tytułowy (w którym Theodor nie wykorzystał pierwszej dużej szansy w należytym stopniu) to rzeczy fantastyczne. Za świetną należy też uznać kooperację dwóch stylów, światopoglądów i światów niesamowicie różnych od siebie, a serwujących nam bardzo ciekawe połączenie w "Mój Świat" z Zeusem.
Dowodem wielkości Mesa jest też drugie CD, bez którego ten album nie miałby może kropki... pod wykrzyknikiem. Słuchajcie go, rozkminiajcie te jego dziwne jazdy i pamiętajcie, że najwyżej ceni sobie indywidualność, a nie swoje światopoglądowe klony na koncertach. Wyrazista postać i wyrazista liryka, bez dyktowania co należy uważać, a czego nie wolno. Z głośnym wyrażaniem własnych poglądów. Flow? Tutaj stawiam największy znak zapytania dotyczący tego albumu. To pierwsza płyta Mesa, w której nie czepiam się do refrenów, ale też mam wrażenie, że sposób w jakim Mes rapuje nie zawsze płynie tak jak na dwóch poprzednich. Nie lepi mu się to wszystko tak pięknie jak dotąd, zwrotki same do głowy nie wchodzą, a wersowych highlightów jakby mniej. Potrafi przepłynąć zwrotkę jak mistrz, ale też zamulić się nad przekombinowanymi rozwiązaniami czy śpiewać w miejscach, w których brzmi to trochę na siłę.
Produkcja... Rewelacja. Elementy układanki składają się tu w tak przedziwną i jedyną w swoim rodzaju mozaikę... To, że znajdziemy tutaj promienie Kalifornii można było zgadnąć, o eksperymentach gatunkowych mówiliśmy, ale... Qciek, Kixnare (choć bardziej w tym surowym, brudnym, niepokojącym stylu z numeru tytułowego), BobAir, SoDrumatic czy... Piotr Szmidt. Każdy z nich zasługuje na wielkie słowa uznania. Donatan robi bangera, Adam Peter świetnie daje Mesowi tło do popisów na bardziej klubowych odjazdach... Bogactwo bez przepychu. Różnorodność bez chaosu. Muzycznie ta płyta to rzecz na poziomie, który w Polsce zdarza się naprawdę nieczęsto. Jeśli coś będzie w stanie zaskoczyć mnie w tym roku na plus bardziej niż strona muzyczna tego albumu... To będzie bardzo gruby rok.
Mes to wciąż Mes. Dobiera sobie tylko nowe extrema i pozwala swojemu życiu pisać scenariusze za niego. Formułuje tutaj furę poglądów z którymi można się nie zgadzać, ale przynajmniej znowu jest z czym... Nadal robi skity dla Bukowskiego i nadal potrafi jednym wersem celnie wypunktować grzecznych chłopców. Tym razem w mojej opinii na mocną piątkę z dużymi możliwościami dalszej działalności na tym, bardzo wysokim poziomie. "Czy w 2011 ktoś mnie rozjebał?". Tak. Mes. To na pewno. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, choć pewnie i każdy będzie miał numery, które pokochać będzie mu ciężko.